[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przez pokład. Chłopak opierał się, a kiedy Nicolson chciał chwycić go mocniej, ten
wymierzył mu cios między oczy. Nicolson zachwiał się i oparł rękami o pochylone stromo
mokre deski, lecz po chwili zdołał się pozbierać. Skoczył do żołnierza. Zamachnął się i zaraz
zaklął groznie pod nosem, bo ręka, którą się zamachnął, o coś się z tyłu zaczepiła. Zanim
zdołał ją uwolnić, chłopak już
zaczynał się wdrapywać po trapie, uważnie stawiając na metalowych stopniach nogi w
nabijanych gwozdziami butach.  Ty głupcze!  rzucił w jego stronę Nicolson.  Ty
zwariowany głupku!  Wyszarpnął rękę i w tej samej chwili zobaczył w blasku reflektora
ostro zarysowaną sylwetkę bosmana, który przywoływał go gestem zza relingu. Nicolson
nie czekał już dłużej. Obrócił pielęgniarkę, pociągnął ją do relingu i przerzucił na jego drugą
stronę. Mc$kinnon złapał ją za rękę, spojrzał w dół na szalupę, której prawie nie było widać
w mrocznej dolinie fali, i czekał na sposobną chwilę, by skoczyć. Na sekundę odwrócił się i
wtedy Nicolson, dostrzegając na jego twarzy gniew i rozdrażnienie, zorientował się, że
tamten wie, co się zdarzyło.  Jestem panu potrzebny?  Nie  Nicolson zdecydowanie
zaprzeczył ruchem głowy.  Szalupa ważniejsza.  Zobaczył, że łódz podnosząc się
powolnie na fali przekracza granicę światła reflektora, a przez jej burty przelewają się
kaskady wody.  Boże, Mc$kinnon, ona zaraz nabierze do pełna wody! Odpłyńcie stąd jak
najszybciej! Rzucę linę z dziobu.  Tak jest.  Mc$kinnon przytaknął ruchem głowy, jakby to
było oczywiste, ocenił nieomylnie, ile ma czasu, by skoczyć, i nagle pociągając za sobą
dziewczynę znalazł się w szalupie na skraju ławki. Wyciągnęły się ku nim ręce załogi i
pomogły utrzymać równowagę, bo niemal w tym samym momencie łódz zagłębiła się w
ciemną dolinę fali. Chwilę pózniej z dziobu statku opadła do szalupy lina. Nicolson przechylił
się przez reling, by śledzić ją wzrokiem.  Wszystko w porządku, bosmanie?  zawołał.
 Tak jest, nic się nie dzieje. Podpłynę do rufy od zawietrznej. Nicolson nie czekał, by się
upewnić, jak tamten sobie poradzi. Szanse ustawienia łodzi rufą do wiatru i fali, gdy tylko
zacznie się podnosić na ogromnym wale, były niewielkie, ale jeśli Mc$kinnon powiedział, że
uda mu się podpłynąć do rufy, na pewno można mu wierzyć. Z pewnością będzie tam
czekał. Nicolson, podobnie jak kapitan Findhorn, miał zaufanie do przedsiębiorczości
bosmana, jego poczucia odpowiedzialności i sztuki żeglowania. Znalazł się na szczycie
trapu prowadzącego na pokład rufówki, stał tam z ręką opartą o reling, rozglądając się
powoli dookoła. Przed sobą miał nadbudówkę, za nią i z boku widać było wydłużony, wąski
cień tankowca, ciemną smugę na wodzie, na wpół widoczną, na wpół wyobrażoną w mroku
tym czarniejszym, że kontrastował z blaskiem rzucanym przez reflektor. Nicolson
uprzytomnił sobie jednak, że światło to jest teraz słabsze i mniej intensywne niż choćby
dziesięć minut wcześniej. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że "Viroma" uciekając z
płycizny odpłynęła dalej w morze, lecz chwilę pózniej patrząc na mgliście zarysowane dziób
i rufę tankowca zdał sobie sprawę, że wcale tak się nie stało. Statek nie zmienił pozycji,
moc reflektora też się nie zmieniła, lecz snop światła wydawał się inny, słabszy, jakby
wchłonięty przez morze i rozproszony w jego czerni. I jeszcze coś się zmieniło  morze było
naprawdę czarne, jego mroku nie rozpraszało ani jedno pasmo bieli, ani jedna załamująca
się biała grzywa fali. Nagle Nicolson uświadomił sobie, co spowodowało te zmiany  ropa.
Nie było co do tego
wątpliwości  morze pomiędzy dwoma statkami pokrywała gruba warstwa rozlanej na dużej
powierzchni ropy. Przez ostatnie pięć minut "Viroma" zapewne wypompowywała ją za burtę
 setki litrów ropy, dostatecznie dużo, by unieszkodliwić niejedne sztormowe fale. Kapitan
Findhorn widząc przechyły "Kerry Dancera" na pewno szybko się zorientował, że szalupie
grozi niebezpieczeństwo zatopienia przez przewalające się przez burtę bałwany. Nicolson
bezwiednie uśmiechnął się do siebie i odwrócił. Aczkolwiek ropa prawie gwarantowała
bezpieczeństwo szalupie, jemu nie uśmiechała się perspektywa, że kiedy za kilka minut
znajdzie się za burtą wraz z młodym żołnierzem Alexem, może im ona wypalić oczy, zakleić
uszy, nozdrza i usta, oblepić od stóp do głów. Posuwał się bez trudu po pokładzie rufówki.
%7łołnierz stał sztywno na rufie przy relingu, w nienaturalnej pozycji, oparty plecami, obiema
rękoma trzymając się wsporników, patrzył w dal. Kiedy Nicolson podszedł do niego,
chłopak cały się trząsł od zbyt długiego napięcia. Skok do wody z młodym Alexem,
pomyślał Nicolson bez emocji, będzie jakby pierwszym krokiem do popełnienia
samobójstwa albo przez utonięcie, albo przez uduszenie  paniczny strach bowiem rodzi w
ludziach nieludzką siłę, ich kurczowo zaciśnięte palce może rozluznić tylko śmierć. Nicolson
westchnął, wyjrzał za reling i zapalił latarkę. Mc$kinnon czekał dokładnie tam, gdzie obiecał
 przy rufie od zawietrznej, niecałe pięć metrów od statku. Zgasił latarkę spokojnie, bez
pośpiechu, odwrócił się od relingu i stanął przed żołnierzem. Alex nie poruszył
się, oddech miał krótki i płytki. Nicolson przełożył latarkę do lewej ręki, podniósł ją, zapalił i
przez chwilę patrzył na białą, pełną napięcia twarz, wargi, z których odpłynęła krew,
zaciśnięte na obnażonych zębach, i oczy mocno zmrużone przed rażącym światłem. Uderzył
Alexa raz  wymierzył bardzo mocny cios dokładnie w szczękę pod uchem. Złapał go, by
chłopak nie upadł, przerzucił przez reling, potem sobie przez ramię i na chwilę tak zamarł w
ostrym świetle latarki, którą akurat zapalono w szalupie. To Mc$kinnon przezornie czekał
stosownej chwili, aż usłyszał głuchy odgłos ciosu. Nicolson objął silnie ramieniem żołnierza w
pasie i skoczył. Wpadli do wody jakieś półtora metra od łodzi, niemal bez plusku zniknęli
pod powierzchnią uspokojonego przez ropę morza, wypłynęli i zaraz chwyciły ich czekające
na tę chwilę ręce, wciągając obu do szalupy. Nicolson klął między jednym atakiem kaszlu a
drugim, wycierał zaklejone ropą oczy, nos i usta, młody żołnierz leżał nieruchomo na ławce z
prawej burty, a Vannier i panna Drachmann wycierali go strzępami koszuli Vanniera. Powrót
na "Viromę" nie był niebezpieczny, ale mimo to bardzo ciężki. Prawie wszyscy pasażerowie
dostali morskiej choroby i tak osłabli, że kiedy w końcu podpłynęli do tankowca, trzeba było
im pomagać przy wysiadaniu. Minęło ledwie piętnaście minut od skoku Nicolsona z
żołnierzem do wody, a już szalupa bezpiecznie powróciła na statek i zawisła na swoim
miejscu na ostatnim nie uszkodzonym żurawiku. Nicolson obejrzał się, by po raz ostatni
popatrzeć na "Kerry Dancera". Nie było jednak po nim ani śladu, jak gdyby nigdy nie istniał

pogrążył się w morzu, zsunął z rafy i osiadł na dnie. Przez chwilę Nicolson patrzył na ciemne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl