[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tylko życie.
- Moje życie, moja sprawa.
Trzymając się w zbitej grupie, ruszyliśmy w kierunku góry. Nikt się nie odzywał, nawet szeptem, mimo iż
od LeClerca i jego ludzi dzieliło nas pół mili. Trzysta jardów dalej wyszliśmy na strome zbocze. Skręciliśmy
na południe, okrążając górę u podnóża. Zaczynał się najbardziej niebezpieczny odcinek naszej ucieczki,
musieliśmy minąć hangar i inne budynki, a stromy występ skalny na wysokości hangaru zmuszał nas do
przemykania się w odległości dwustu jardów od miejsca, gdzie pracowali ludzie LeClerca.
Przez pierwsze dziesięć minut wszystko układało się po naszej myśli. Księżyc siedział za chmurami dłużej,
niż mieliśmy prawo się spodziewać, ale nie mogło to trwać wiecznie, osiemdziesiąt procent nieba było czyste
jak łza, a zresztą pod tą szerokością geograficzną nawet światło gwiazd należało brać pod uwagę.
Przytrzymałem Griffithsa za ramię.
- Księżyc wyjdzie lada chwila. Sto jardów dalej jest rozpadlina, w której moglibyśmy się schować. Jeśli się
pośpieszymy, może zdążymy.
Zdążyliśmy. Dotarliśmy tam akurat w chwili, gdy księżyc wyszedł zza chmur, zalewając zbocze góry i
równinę ostrym białym blaskiem. Chwilowo jednak nic nam nie groziło, rozpadlina, która zasłaniała nas
przed ludzmi w hangarze, miała ledwie trzy stopy wysokości, ale spełniała swoje zadanie.
Dopiero teraz zobaczyłem, że Fleck i jego dwaj Hindusi są kompletnie przemoczeni.
- Musieliście się wykąpać, zanim po nas przyszliście? - spytałem.
- Ten cholerny strażnik sterczał na molo z karabinem - burknął Fleck. - Pilnował nas, żebyśmy się nie
dobrali do radia. Musieliśmy wskoczyć do wody z drugiej strony, gdzieś tak około pierwszej, jak zaszedł
księżyc. Przepłynęliśmy wpław ćwierć mili wzdłuż plaży. Henry i jeszcze jeden chłopak popłynęli, rzecz
jasna, w przeciwnym kierunku. - Poprosiłem Flecka, żeby wysłał Henry'ego wprost do tunelu. Chciałem,
żeby odszukał jaskinię służącą za magazyn broni i wyniósł stamtąd amatol, zapalniki, spłonki, detonatory,
wszystko, co tylko znajdzie. Oczywiście, jeżeli cokolwiek tam zostało. Broń i amunicja z pewnością
zniknęły, a choć materiały wybuchowe nie zastąpią karabinu, to jednak lepsze to niż nic. - Kradzież kluczy to
pestka, ale były tylko dwa, do zewnętrznych i wewnętrznych drzwi bunkra. Wobec tego spróbowaliśmy
sforsować okno i drzwi w magazynie broni, żeby wyciągnąć pannę Hopeman, ale to beznadziejna sprawa. -
Przerwał. - Cały czas się tym gryzę, Bentall. Ale próbowaliśmy, jak Boga kocham próbowaliśmy. Nie
mogliśmy jednak narobić hałasu, rozumiesz.
- To nie twoja wina, Fleck. Wiem, że się starałeś.
- No więc jak doszliśmy do bunkra, akurat wyszedł księżyc. I całe nasze szczęście. LeClerc zostawił tam
wartownika. Czekaliśmy w ukryciu bite dwie godziny, aż się ściemni na tyle, żebyśmy mogli go rąbnąć. Ja i
Krishna mamy pistolety, ale zamokły w wodzie, a zresztą i tak nie moglibyśmy ich użyć.
- Sprawiłeś się znakomicie, Fleck. Mamy teraz karabin. Jak sobie radzisz ze strzelaniem?
- Kiepsko. Chcesz go wziąć?
- Broń Boże. Dziś nie uniósłbym nawet korkowca. - Odwróciłem się i odszukałem Griffithsa. - Ma pan
jakiegoś dobrego strzelca wśród swoich ludzi, kapitanie?
- Tak się składa, że mam. Chalmers - mówiąc to wskazał na rudego porucznika, który odmówił odpowiedzi
na pytanie LeClerca, w wyniku czego zginął marynarz - jest jednym z najlepszych strzelców w marynarce.
Nie chciałbyś kropnąć któregoś z nich, jeśli zajdzie taka potrzeba, Chalmers?
- Tak jest, kapitanie - odparł cicho porucznik. - Z miłą chęcią.
Do księżyca podpływała chmura. Niewielka, nie taka, jak bym sobie tego życzył, ale musiała nam
wystarczyć, innej w pobliżu nie było.
- Kapitanie - zwróciłem się do Griffithsa.  Ruszamy za pół minuty.
- Musimy się śpieszyć - powiedział ze zmartwieniem. - Najlepiej będzie, jeżeli pójdziemy gęsiego.
Przodem Fleck, a za nim kobiety i naukowcy, żeby w razie czego przynajmniej oni zdążyli schronić się w
tunelu. Dalej pójdą moi ludzie, a na końcu ja.
- Nie - sprostowałem. - Ja i Chalmers.
- %7łebyś mógł się w odpowiednim momencie ulotnić i wrócić po dziewczynę? Mam rację?
- Chodzcie - odparłem. - Już czas.
Pewnie by nam się udało, niestety był tam Bentall, a w obecności Bentalla nic nie ma prawa się
udać.Bezpiecznie minęliśmy hangar, gdzie opuszczano właśnie Krzyżowca do skrzyni, i oddaliliśmy się o
dobre dwieście jardów, gdy naraz rozległ się przenikliwy krzyk bólu. Jak się pózniej okazało, jedna z kobiet
pośliznęła się i wybiła sobie nadgarstek. Obejrzałem się. Na zalanym ostrym światłem terenie przed
hangarem wszyscy rzucili robotę. Trzy sekundy pózniej tyluż Chińczyków biegło w naszą stronę, a pozostali
skoczyli po broń.
- Uciekajcie! - krzyknął Griffiths. - Biegiem!
- Ty zostajesz, Chalmers - powiedziałem.
- Tak - mruknął. - Ja zostaję. - Przyklęknął na jedno kolano i płynnym ruchem podniósł karabin,
zarepetował i wystrzelił. Ujrzałem, jak dwie stopy przed najbliższym Chińczykiem kula odbiła się od betonu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl