[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dean naprawdę chciał odpowiedzieć uśmiechem, ale nie potrafił, myślał tylko o starszym bracie, który leży
tu sam, spragniony i zbyt słaby, by wziąć kubek wody. Skrzyżował ręce na piersi i patrzył przez okno. Nie
chciał napotkać wzroku Erica. Potrzebował chwili, by wziąć się w garść.
- Pracowałem nad czymś - powiedział w końcu.
- Jakaś niespodzianka?
Dean spojrzał na brata i dostrzegł coś z dawnego, młodego Erica. Gardło ścisnęło mu się jeszcze mocniej.
Skinął tylko głową. Powoli obniżył metalową poręcz z boku łóżka. Brzęknęła o dolną ramę.
- Wybierzesz się na małą wycieczkę?
- %7łartujesz? Tak mam dość tego łóżka, że chce mi się płakać. Właściwie, do diabła, cały czas płaczę.
Dean pochylił się, objął brata obiema rękami i podniósł.
Przeraził się, że Eric tak niewiele waży. Zupełnie jakby niósł drobne dziecko. Lecz to jego brat, jego silny,
wygadany starszy brat, który kiedyś był kapitanem drużyny futbolowej całej wyspy...
Dean zagłuszył te wspomnienia. Gdyby bowiem cały czas pamiętał, jaki Eric był kiedyś, na pewno teraz
potknąłby się i upadł, trzymając go w ramionach słabego, jakby wydrążonego.
Zniósł go na dół, przeszedł przez hol, minął kuchnię, a w niej Lottie, która stała, patrząc na nich
promiennym wzrokiem i machając im ręką. Przekroczył wymuskany trawnik, aż dotarł nad brzeg, gdzie na
krzywym drewnianym pomoście ustawił wcześniej wielki drewniany fotel, wyłożony poduszkami.
-  Wietrznica - cichutko powiedział Eric. Dean uważnie usadził go w fotelu i dokładnie okrył
kaszmirowym pledem chude ciało brata.
Słońce miało niedługo zajść. Niebo wisiało tak nisko, że niemal można było go dotknąć. Ostatnie
promienie zachodzącego słońca zabarwiły wszystko na różowo: fale, chmury, i kamienistą plażę, która,
ochraniając brzeg, wiła się wzdłuż niego haczykowatą linią. Jacht nadal był w złym stanie, lecz został
wyszorowany.
Dean usiadł obok Erica, wyciągnął nogi i oparł się o drewnianą palisadę.
- Jeszcze wciąż jest tu kupa roboty. Jeff Brein, ten z Wroniego Gniazda, reperuje żagiel. Powinien być
65
gotowy jutro. Wendy Johnson pierze poduchy. Pomyślałem, że... może gdybyśmy mogli wypłynąć... - Nie
dokończył, bo nie bardzo wiedział, jakimi słowami miałby wyrazić cień nadziei.
- Moglibyśmy sobie przypomnieć, jak to kiedyś było - odezwał się Eric. - To znaczy jacy byliśmy.
- Taa. - Oczywiście, brat doskonale wszystko rozumiał. Eric pociągnął pled aż pod szyję.
- Więc jak to jest być faworyzowanym synem?
- Samotnie.
- Pamiętasz, kiedy mnie kochała? - Eric oparł się o poduszki. - Gdy byłem gwiazdą sportu, miałem wręcz
powalające wyniki i obiecującą przyszłość. Byłem jej trofeum.
Dean to pamiętał. Matka uwielbiała Erica, swojego ciemnowłosego anioła, jak go nazywała. Mama z tatą
przyjeżdżali na wyspę tylko w sezonie futbolowym. Na każdy mecz mama ubierała się w najlepsze
 niezobowiązujące rzeczy, siedziała na trybunie i dopingowała syna grającego jako quarterback. Kiedy
sezon się kończył, rodzice wyjeżdżali.
Eric żył w promieniach rodzicielskiego ciepła tak dłuto, że ich uczucie dumy pomylił z uczuciem miłości.
Kiedy jednak powiedział im o Charlesie, zrozumiał, jaki był naiwny. Od tamtego czasu matka słowem się do
niego nie odezwała.
Rodzinną firmę przejął młodszy, mniej doskonały syn. Nigdy o tym nie marzył, lecz oczekiwania rodziny -
zwłaszcza bogatej - były jak lepka sieć.
- Tak, pamiętam - po chwili odpowiedział cichym głosem.
- Wczoraj około jedenastej wieczorem słyszałem, jak dzwonił telefon - szepnął Eric. Dean odwrócił wzrok,
by nie patrzeć bratu w oczy.
- Taa. Ktoś z firmy telekomunikacyjnej, kto...
- Nie przejmuj się, bracie. To ona, tak?
- Tak.
- Wciąż jest w Atenach?
- We Florencji. Było ją stać na to, by mi opowiadać o udanych zakupach. - Lecz powiedziała też:  Przyjedz
tu, Dean. Mamy mnóstwo wolnego miejsca w tej willi . Jakby dla niej nie miało żadnego znaczenia, że jej
starszy syn umiera.
- Przyjadą zobaczyć się ze mną? - spytał Eric, patrząc na Deana pełnym nadziei, żałosnym wzrokiem.
- Nie. - Nie było sensu kłamać.
- Powiedziałeś im, o co chodzi? %7łe nie zabawię tu już zbyt długo?
Dean wyciągnął rękę i dotknął ręki brata. Obaj byli zaskoczeni tym nagłym gestem wyrażającym poczucie
bliskości.
- Przepraszam.
Eric chrapliwie westchnął.
- Na co się zdadzą katusze śmierci, jeżeli przy twoim łóżku nie będzie płakać własna rodzina?
- Ja jestem przy tobie - szepnął Dean. - Nie jesteś sam.
- Wiem, braciszku, wiem... - Eric miał oczy pełne łez.
- Nie pozwól, by cię raniła - ledwie przeszło Deanowi przez gardło.
- Kiedyś będzie tego żałować - powiedział Eric z zamkniętymi oczami. - Ale wtedy będzie za pózno. -
Ostatnie słowa wymówił już bardzo niewyraznie, bo zasypiał.
Dean pochylił się nad nim i starannie otulił go pledem. Eric zamrugał i uśmiechnął się sennie.
- Opowiedz mi o swoim życiu.
- Nie mam specjalnie o czym opowiadać. Pracuję.
- Bardzo śmieszne. Czytuję prasę z San Francisco, wiesz, po to, by wiedzieć, co się dzieje u ciebie i
wszystkich. Wygląda na to, że jako kawaler masz niezłe wzięcie. Gdybym nie znał szczegółów, mógłbym
odnieść wrażenie, że jesteś człowiekiem, który ma wszystko. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl