[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ROZDZIAA XVII
Krysoczka wracając ze sklepu rozpięła bluzkę, było jej gorąco. Uśmiechała się do
swoich myśli, jakie wzbudziły w niej pochlebstwa policjanta, szła, bezwiednie omijając kępy
zakurzonych pokrzyw. Nie słyszała turkotu nadjeżdżającej z tyłu fury. Krzyknąła przerażona
słysząc łomot kopyt. W tym samym momencie para koni z pyskami rozdzieranymi przez
wędzidła stanęła za nią jak wryta. Owionął ją kłąb gorzkiego pyłu.
- Hryt, przeklęty, stratować końmi chciałeś? Bodajbyś z piekła nie wyjrzał!
- Krysoczka, to z miłości, jak Bóg na niebie.
- Paszoł won! Miłości mu się zachciewa, głupi. Nie protestowała jednak, kiedy
posadził ją koło siebie na wozie.
-  Głupi, bo głupi, ale chłop hardy matka moja o ojcu mówiła, ja taki sam jak ojciec -
roześmiał się - ja by ciebie za żonę brał...
- Ze szpikiem mu się we łbie przewróciło, o żonie myśli. A twój ojciec... Miałeś ty
ojca, Hryt? Może matka cię pod płotem znalazła?
Parobek zamilkł dotknięty. Jechali przez opłotki i mimo że raz po raz jakaś ciekawa
baba łeb zza chałupy wysadzała, nie zwracali na to uwagi. Konie szły noga za nogą. Przed
nimi, środkiem drogi, na miękkich nogach walił ze śpiewem Modryniec.
- O, ojcaszek szanowny... - zauważył Hryt. - Pięknie maszeruje.
- Spił się, drań - powiedziała mściwie, bez krzty skrępowania. Zamilkli.
- Jakbym ja przy ułanach służył, wtedy chciałabyś mnie?
- Ułan? Przybłęda i księży parobek, tyle że na gębie, nie powiem, ujdzie. Ale co z
gęby, kiedy do niej niczego, nawet rozumu nie ma?...
- A ot, jaka jest korzyść z gęby! - przygarnął ją mocno, że tchu nie mogła złapać, i
pocałował w zdziwione usta.
Strzelił policzek i mignąwszy Hrytowi bladymi udami, Modryńcówna zeskoczyła z
fury.
- Podlec przeklęty, całować mu się zamarzyło na oczach całej wsi. Popamiętasz ty
mnie, zobaczysz!
- Kiedy już widziałem.
- Co?
- No, niby jak skakałaś.
- Podlec!
- Krysoczka, nie miej za złe - prosił - patrzysz tak, jakbym ci rodzoną matkę zabił.
Modryńcówna nie uciekała, szła przy wozie, już tylko udając zagniewaną. Kiedy dość
go pognębiła, nagle spojrzała zalotnie, uśmiechając się.
- %7łarty sobie stroisz z mojego ojca...
- A więc zgoda?
- Jedz wreszcie, do diabła.
- Krysoczka... - uśmiechnął się, nie popędzał koni.
- Czego?
- Chciałem ci powiedzieć...
- Nie ciekawam twego gadania.
- Krysoczka, za księżym sadem, koło torfianek, na łące stoją dwa stogi z tegoroczną
koniczyną, przyjdę tam do ciebie wieczorem.
Nie spojrzawszy więcej na dziewczynę ruszył kłusem.
Strzelając z bata parł środkiem gościńca, wzniecając tumany kurzu. Koło wjazdu do
tartaku przyfolgował, wpadł w stado Modryńcowych gęsi.
- Hula, psie krwie! - rozpędził rozwrzeszczane ptaki biczem i pognał dalej jak do
pożaru. Wprawdzie widział ludzi w obejściach, ale nie czapkował dzisiaj nikomu.
Zmierzchało, kiedy Hryt kończył zadawanie paszy koniom, bydło też już powróciło z
pastwiska; napojone, pouczepiane stało w oborze. Na wszelki wypadek zajrzał jeszcze do
klaczy Nastki, która ozrebiła się niedawno, cmoknął na zrebaka i zamknął furtkę. Krzyknął
coś na Teklę krzątającą się przy wieczerzy dla proboszcza. Stojąc pośrodku podwórka
przeciągnął się, aż mu w kościach strzeliło. Zobaczył w oknie czerwoną twarz kucharki i na
gnojowniku psa przybłędę. Cisnął w psa kamieniem, rozległo się bolesne skowytanie,
wywalił jęzor do Tekli zagapionej na podwórko.
Poszedł do stodoły. Na klepisku ogarnął go mrok i zapach świeżo narżniętej sieczki z
koniczyną. Zajrzał tu, tam... Kręcił się, zniecierpliwiony jak bąk. Ostrożnie wyjrzał na
okólnik. Tekla widocznie zapalała lampy, bo od kancelarii proboszcza szła mdła poświata.
Ostrożnie zamknął wierzeje i odsunął deskę w tylnej ścianie stodoły, skoczył w czepliwe
łopiany, tuż koło dzikiego krza bzu.
Skoszone pole koniczyny ze stogami było spory kawałek od stodoły, pod łąką. Grunt
tu opadał łagodnym skłonem ku sączącej się leniwie rzece, latem prawie całkiem
wysychającej. Od ciemniejszych tu i tam kop łoziny ciągnęło zapachem ciemiężycy. W
trzcinach popiskiwał jakiś nie znany ptak. Ze wsi dolatywało poszczekiwanie psa. Ciemniało.
Skubnął koniczyny, ale trafił na zdrewniały badyl dzikiego kopru, rozłamał go w
palcach, ujął łodygę zębami i stał zasłuchany w odgłosy wsi. %7łachnął się nagle, bo trzciny
zaszeleściły głośno. Stąpając ostrożnie wszedł w łozinowe zarośla i wybrawszy miejsce z
widokiem na stogi, usiadł na gałęziach. Dopiero teraz, żując badyl, poczuł gorycz zasuszoną
w roślinie. Gdy na zachodniej stronie nieba błysnęły gwiazdy, dostrzegł koło stogów
rozpływającą się postać. - Ty diable, udusisz - zaśmiała się Krysoczka odpychając jego ręce -
puszczaj!
Nie puszczał. Rozgarniając włosy obcałowywał jej ciepły kark. Zaniosła się wysokim
śmiechem, nie próbując nawet rozluznić zaciśniętych na piersiach rąk.
- Marny z ciebie gospodarz, Grisza, gościa przyjmujesz, a nawet usiąść nie poprosisz.
- Wielmożna pani, zaraz fotele narządzimy - skłonił się i zaczął wysmykiwać
koniczynę ze stogu. Zapachniało gorzko.
- Zimno mi - powiedziała.
- Zagrzeję.
- Rychło się domyślił.
- Zawsze byłem niedojdą.
- Zwięta prawda...
Zamilkła uśmiechając się w ciemności, przyjemnie jej było czuć, jak błądzi po jej
ciele jego chłodna dłoń.
- Krysoczka, gwiazdeczko moja, czekałbym przy tych stogach lata całe na ciebie... Ale
ty dla innego.
- Dzisiaj dla ciebie.
Czuł krągłe uda dziewczyny i spieszne falowanie jej piersi. Szeptał, bo w głowie mu
wrzało jak w cebrzyku, i przestał się miarkować. Była łagodna, ośmielająca, gładziła go po
głowie jakoś tak po matczynemu. Niebo schodziło tutaj na łąkę w kotłowisko suchej
koniczyny, w gorycz zasuszonego lata.
Między chmurami błysnął rąbek księżyca. Zaleciał ostry wiatr i znów zaszeleściły
trzciny, ale oni już nie słyszeli niczego. Gdyby teraz ktoś ich naszedł, wybrałby ich jak
pisklęta z gniazda, nagich i bezbronnych. Niebo przejaśniało, na polach legła poświata.
Odepchnęła go łagodnie, ale zdecydowanie. Zaczęła nakładać ubranie, próbował zatrzymać
ją. Zaczął całować na oślep jej szyję, odsłonięte ramiona... Odsunęła go twardo, nie było już
w niej nic z niedawnej łagodności i oddania, w jednej minucie zmieniła się w kogoś zupełnie
innego. Niweczyła każdą jego pieszczotę.
- Dosyć, Hryt, dosyć... Dzisiaj byłam dla ciebie, mało ci to? Przyszłam, bo mi się tak
podobało, może jeszcze kiedyś przyjdę, ale za bardzo na to nie rachuj, teraz już muszę iść...
W tym momencie rozległ się ochrypły krzyk Modryńca. Parobek zdążył się tylko
odwrócić twarzą do napastnika, już poczuł obok siebie dziobnięcie wideł.
Stary dzgał raz koło razu, ale że jeszcze po dzisiejszym Szmulowym piwie ruchy miał
nie bardzo pewne, toteż i nie trafiał. Hryt odskoczył jak wąż, dopiero teraz jego białe ciało
oświetlone księżycową poświatą stało się wyśmienitym celem... Ostro zapiekło go gdzieś
koło biodra. Zawył krótko. Poczuł drugi raz palące żelazo w głębi uda.
- Przebiję, flaki wypruję! - charczał Modryniec. Rozwścieczony bólem parobek cisnął [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl