[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zwycięstwa. Justin pierwszy się poddał; z gniewnie zasznurowanymi ustami sięgnął w milczeniu po
dzbanek i dolał sobie kawy. Cassie wiedziała, że tę rundę wygrała. Humor natychmiast się jej
poprawił.
- No dobrze, skoro to ustalone, to idę na górę, żeby się przebrać.
Chcę podjechać do miasteczka i zajrzeć na pocztę - oznajmiła.
Zadowolona z siebie, ruszyła ku drzwiom. Włosy niedbale wysuwające się z koka w niczym nie
umniejszały jej wdzięku i kobiecości. Justin odprowadził ją wzrokiem. Z jego czarnych oczu nie
sposób było nic wyczytać. Dwadzieścia minut pózniej Cassie zbiegła na dół ubrana w dżinsy i białą,
rozpiętą pod szyją koszulę z szerokimi rękawami. W jednej ręce podrzucała kluczyki do ferrari.
- Masz ochotę wybrać się ze mną? - Uśmiechnęła się promiennie do Justina, który krążył po kuchni i
holu niczym lew w klatce. Skinąwszy głową, wyciągnął rękę.
- Daj. Ja poprowadzę.
Zawahała się, pomna dziwnych odgłosów, jakie wydobywały się spod maski.
- Może lepiej jedzmy twoim - zaproponowała. Bała się, że samochód wytnie jakiś głupi numer, na
przykład stanie na środku drogi. Po co Justin ma to widzieć?
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chętnie wypróbuję twoje auto. - Zabrał jej kluczyki. -
Ciekawe, jak wypadnie w porównaniu z moim.
- Raczej kiepsko - mruknęła pod nosem Cassie. Jakby nigdy nic skierowała się w stronę czerwonego
ferrari. Kopnąwszy oponę, usiadła na miejscu pasażera. - Błagam, zachowuj się grzecznie - szepnęła
do auta.
Justin przekręcił kluczyk w stacyjce. Oczywiście ferrari z miejsca dało popis swych umiejętności.
Znajome stuki rozległy się już po paru metrach, a po chwili dołączył nowy dzwięk dochodzący z
okolicy lewego koła.
- Chryste, coś ty zrobiła temu pięknemu samochodowi? - zawołał z przerażeniem Justin.
- Co ja jemu zrobiłam? Raczej co to głupie auto mnie zrobiło! Ja jestem niewinna! Wydałam fortunę
na to cacko i co za to mam? Same kłopoty, w dodatku od pierwszego dnia. Ten samochód mnie
nienawidzi. Jak zresztą wszystkie rzeczy, za które zapłaciłam ponad dolar dwadzieścia pięć!
- W porządku, nie denerwuj się - powiedział uspokajająco Justin, delikatnie obracając kierownicą. -
Kiedy wrócimy do San Francisco, poproszę swojego mechanika, żeby sprawdził, co mu dolega.
- To nic nie da - mruknęła. Wiedziała, co mówi, w końcu od dłuższego czasu męczyła się z tym
wozem. Swoją drogą, dziwnie jej się słuchało, jak Justin napomykał o ich przyszłości. Wspólna
przyszłość? Ona, Cassie. miałaby się związać z byłym właścicielem kasyna? Z mężczyzną, który nie
tak dawno temu poprzysiągł jej zemstę? Jak mogła coś takiego w ogóle rozważać? Całkiem
skonfundowana, przez resztę drogi się nie odzywała. Justin również wydawał się zatopiony w
myślach. Ciszę przerwała dopiero wtedy, gdy weszli do budynku poczty, by odebrać korespondencję.
- O, telegram z biura maklerskiego. - Zmarszczyła czoło, zerkając na kopertę. - Ciekawe, o co
chodzi?
Przebiegła wzrokiem po niedługim tekście. Justin stał obok w milczeniu.
- Namawiają mnie do kupna akcji jakiejś firmy, która za tydzień wchodzi na giełdę - powiedziała.
Wsunąwszy kartkę z powrotem do koperty, zmrużyła oczy, jakby zastanawiała się nad propozycją.
- To jak to jest? - spytał Justin. - Wzbogaciłaś się, słuchając dobrych rad maklera? Myślałem, że
sama podejmujesz decyzje.
- Bo tak jest. Ale czasem kupuję od mojej maklerki kilkaset akcji jakieś firmy. Wiele Beth
zawdzięczam.
- Tak? A co?
- To, że ona jedna się ode mnie nie odwróciła, kiedy chciałam zainwestować pięćset dolarów. Po
rozwodzie niewiele więcej mi zostało. Mój eks, Dane, przegrał prawie wszystkie pieniądze, jakie
odziedziczyłam po rodzicach. Kiedy przejrzałam na oczy i zrozumiałam, że naszego małżeństwa nie
da się uratować, wtedy też odkryłam swoje puste konto. Za pięćset dolarów sprzedałam samochód;
za otrzymane pieniądze postanowiłam kupić akcje. W żadnym biurze maklerskim nie byli
zainteresowani klientką mającą tak skromne zasoby finansowe. Jedna Beth mi pomogła.
- I zostałaś z nią przez tyle lat?
- Oczywiście. Nigdy nie zdołam się jej odwdzięczyć...
- Poczekaj... Ona jest maklerem, brokerem agencyjnym. A ludzie, którzy tak jak ty sami podejmują
decyzje, zwykle korzystają z brokerów dyskontujących, którzy pobierają niższe prowizje. Przecież tej
swojej Beth musiałaś w ciągu lat zapłacić fortunę...
- To nie ma znaczenia. Ona jest moją przyjaciółką. Gdyby się mną nie zaopiekowała, nie zarobiłabym
grosza.
- Chcesz powiedzieć, że zostałaś przy niej z poczucia lojalności? - spytał, nie kryjąc zdumienia.
Wzruszywszy ramionami, Cassie wyszła na ulicę. - Można to tak nazwać. Pewnie masz mnie za
kretynkę?
Pokręcił wolno głową.
- Nie. Doskonale cię rozumiem. W świecie, z którego pochodzę, człowiek ceni takie wartości jak
przyjazń i lojalność. - Doszedł do ferrari i przystanął. - Cassie, chciałbym zasłużyć na twoje
zaufanie, lojalność i przyjazń - oznajmił z powagą.
W jasnych promieniach poranka popatrzyła w jego czarne oczy.
- Dobrze to ująłeś: zasłużyć. Tak, na zaufanie trzeba zasłużyć. A ty... Twarz mu stężała.
- Obiecałaś, że dasz mi szansę.
- Wiem. I daję.
- Cassie, wróćmy do San Francisco. Tam będziesz bezpieczna.
- Rozmawialiśmy już o tym - przypomniała mu. Zaczynał ją złościć. Dlaczego tak bardzo nalega na
powrót do miasta? Zanim jednak zdążyła wdać się w dyskusję na ten temat, usłyszała za plecami
znajomy głos.
- Cassie! Jak się pani dziś czuje? - Z sąsiedniego budynku wyłonił się szeroko uśmiechnięty Reed
Bailey. - Wszystko w porządku? - Spojrzał na Justina. - Dzień dobry, panie Drake. Widzę, że
postanowił pan zostać chwilę dłużej. A ja myślałem, że chce pan wrócić do San Francisco...
- Chcę. I wrócę, jak tylko przekonam pannę Bond, żeby pojechała ze mną. Pańska chałupa, Bailey,
znajduje się w dość opłakanym stanie.
- Nie, Justin... - przerwała mu Cassie. - Od początku wiedziałam, że to stary dom, a stare domy mają
to do siebie, że coś w nich szwankuje.
- Może mógłbym w czymś pomóc? - zaoferował Reed.
- Dziękuję, naprawdę nie trzeba - zapewniła go szybko Cassie, nie dopuszczając Justina do słowa. -
To nic poważnego.
- Uff! Ciężar spadł mi z serca. - Reed roześmiał się; oczy lśniły mu wesoło. - Przestraszyłem się, że
może Adeline złożyła wam wizytę.
- Jaka Adeline? - spytała z zaciekawieniem Cassie.
- Montgomery. Adeline Montgomery. Nasz lokalny duch. Nie słyszała pani o niej?
- Nie. - Przypomniawszy sobie suknię ślubną, Cassie zadrżała. - Kim ona była? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
zwycięstwa. Justin pierwszy się poddał; z gniewnie zasznurowanymi ustami sięgnął w milczeniu po
dzbanek i dolał sobie kawy. Cassie wiedziała, że tę rundę wygrała. Humor natychmiast się jej
poprawił.
- No dobrze, skoro to ustalone, to idę na górę, żeby się przebrać.
Chcę podjechać do miasteczka i zajrzeć na pocztę - oznajmiła.
Zadowolona z siebie, ruszyła ku drzwiom. Włosy niedbale wysuwające się z koka w niczym nie
umniejszały jej wdzięku i kobiecości. Justin odprowadził ją wzrokiem. Z jego czarnych oczu nie
sposób było nic wyczytać. Dwadzieścia minut pózniej Cassie zbiegła na dół ubrana w dżinsy i białą,
rozpiętą pod szyją koszulę z szerokimi rękawami. W jednej ręce podrzucała kluczyki do ferrari.
- Masz ochotę wybrać się ze mną? - Uśmiechnęła się promiennie do Justina, który krążył po kuchni i
holu niczym lew w klatce. Skinąwszy głową, wyciągnął rękę.
- Daj. Ja poprowadzę.
Zawahała się, pomna dziwnych odgłosów, jakie wydobywały się spod maski.
- Może lepiej jedzmy twoim - zaproponowała. Bała się, że samochód wytnie jakiś głupi numer, na
przykład stanie na środku drogi. Po co Justin ma to widzieć?
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chętnie wypróbuję twoje auto. - Zabrał jej kluczyki. -
Ciekawe, jak wypadnie w porównaniu z moim.
- Raczej kiepsko - mruknęła pod nosem Cassie. Jakby nigdy nic skierowała się w stronę czerwonego
ferrari. Kopnąwszy oponę, usiadła na miejscu pasażera. - Błagam, zachowuj się grzecznie - szepnęła
do auta.
Justin przekręcił kluczyk w stacyjce. Oczywiście ferrari z miejsca dało popis swych umiejętności.
Znajome stuki rozległy się już po paru metrach, a po chwili dołączył nowy dzwięk dochodzący z
okolicy lewego koła.
- Chryste, coś ty zrobiła temu pięknemu samochodowi? - zawołał z przerażeniem Justin.
- Co ja jemu zrobiłam? Raczej co to głupie auto mnie zrobiło! Ja jestem niewinna! Wydałam fortunę
na to cacko i co za to mam? Same kłopoty, w dodatku od pierwszego dnia. Ten samochód mnie
nienawidzi. Jak zresztą wszystkie rzeczy, za które zapłaciłam ponad dolar dwadzieścia pięć!
- W porządku, nie denerwuj się - powiedział uspokajająco Justin, delikatnie obracając kierownicą. -
Kiedy wrócimy do San Francisco, poproszę swojego mechanika, żeby sprawdził, co mu dolega.
- To nic nie da - mruknęła. Wiedziała, co mówi, w końcu od dłuższego czasu męczyła się z tym
wozem. Swoją drogą, dziwnie jej się słuchało, jak Justin napomykał o ich przyszłości. Wspólna
przyszłość? Ona, Cassie. miałaby się związać z byłym właścicielem kasyna? Z mężczyzną, który nie
tak dawno temu poprzysiągł jej zemstę? Jak mogła coś takiego w ogóle rozważać? Całkiem
skonfundowana, przez resztę drogi się nie odzywała. Justin również wydawał się zatopiony w
myślach. Ciszę przerwała dopiero wtedy, gdy weszli do budynku poczty, by odebrać korespondencję.
- O, telegram z biura maklerskiego. - Zmarszczyła czoło, zerkając na kopertę. - Ciekawe, o co
chodzi?
Przebiegła wzrokiem po niedługim tekście. Justin stał obok w milczeniu.
- Namawiają mnie do kupna akcji jakiejś firmy, która za tydzień wchodzi na giełdę - powiedziała.
Wsunąwszy kartkę z powrotem do koperty, zmrużyła oczy, jakby zastanawiała się nad propozycją.
- To jak to jest? - spytał Justin. - Wzbogaciłaś się, słuchając dobrych rad maklera? Myślałem, że
sama podejmujesz decyzje.
- Bo tak jest. Ale czasem kupuję od mojej maklerki kilkaset akcji jakieś firmy. Wiele Beth
zawdzięczam.
- Tak? A co?
- To, że ona jedna się ode mnie nie odwróciła, kiedy chciałam zainwestować pięćset dolarów. Po
rozwodzie niewiele więcej mi zostało. Mój eks, Dane, przegrał prawie wszystkie pieniądze, jakie
odziedziczyłam po rodzicach. Kiedy przejrzałam na oczy i zrozumiałam, że naszego małżeństwa nie
da się uratować, wtedy też odkryłam swoje puste konto. Za pięćset dolarów sprzedałam samochód;
za otrzymane pieniądze postanowiłam kupić akcje. W żadnym biurze maklerskim nie byli
zainteresowani klientką mającą tak skromne zasoby finansowe. Jedna Beth mi pomogła.
- I zostałaś z nią przez tyle lat?
- Oczywiście. Nigdy nie zdołam się jej odwdzięczyć...
- Poczekaj... Ona jest maklerem, brokerem agencyjnym. A ludzie, którzy tak jak ty sami podejmują
decyzje, zwykle korzystają z brokerów dyskontujących, którzy pobierają niższe prowizje. Przecież tej
swojej Beth musiałaś w ciągu lat zapłacić fortunę...
- To nie ma znaczenia. Ona jest moją przyjaciółką. Gdyby się mną nie zaopiekowała, nie zarobiłabym
grosza.
- Chcesz powiedzieć, że zostałaś przy niej z poczucia lojalności? - spytał, nie kryjąc zdumienia.
Wzruszywszy ramionami, Cassie wyszła na ulicę. - Można to tak nazwać. Pewnie masz mnie za
kretynkę?
Pokręcił wolno głową.
- Nie. Doskonale cię rozumiem. W świecie, z którego pochodzę, człowiek ceni takie wartości jak
przyjazń i lojalność. - Doszedł do ferrari i przystanął. - Cassie, chciałbym zasłużyć na twoje
zaufanie, lojalność i przyjazń - oznajmił z powagą.
W jasnych promieniach poranka popatrzyła w jego czarne oczy.
- Dobrze to ująłeś: zasłużyć. Tak, na zaufanie trzeba zasłużyć. A ty... Twarz mu stężała.
- Obiecałaś, że dasz mi szansę.
- Wiem. I daję.
- Cassie, wróćmy do San Francisco. Tam będziesz bezpieczna.
- Rozmawialiśmy już o tym - przypomniała mu. Zaczynał ją złościć. Dlaczego tak bardzo nalega na
powrót do miasta? Zanim jednak zdążyła wdać się w dyskusję na ten temat, usłyszała za plecami
znajomy głos.
- Cassie! Jak się pani dziś czuje? - Z sąsiedniego budynku wyłonił się szeroko uśmiechnięty Reed
Bailey. - Wszystko w porządku? - Spojrzał na Justina. - Dzień dobry, panie Drake. Widzę, że
postanowił pan zostać chwilę dłużej. A ja myślałem, że chce pan wrócić do San Francisco...
- Chcę. I wrócę, jak tylko przekonam pannę Bond, żeby pojechała ze mną. Pańska chałupa, Bailey,
znajduje się w dość opłakanym stanie.
- Nie, Justin... - przerwała mu Cassie. - Od początku wiedziałam, że to stary dom, a stare domy mają
to do siebie, że coś w nich szwankuje.
- Może mógłbym w czymś pomóc? - zaoferował Reed.
- Dziękuję, naprawdę nie trzeba - zapewniła go szybko Cassie, nie dopuszczając Justina do słowa. -
To nic poważnego.
- Uff! Ciężar spadł mi z serca. - Reed roześmiał się; oczy lśniły mu wesoło. - Przestraszyłem się, że
może Adeline złożyła wam wizytę.
- Jaka Adeline? - spytała z zaciekawieniem Cassie.
- Montgomery. Adeline Montgomery. Nasz lokalny duch. Nie słyszała pani o niej?
- Nie. - Przypomniawszy sobie suknię ślubną, Cassie zadrżała. - Kim ona była? [ Pobierz całość w formacie PDF ]