[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niedbale: – Niech pan powie u siebie w sklepie, że Iwan Andrieicz wpadnie któregoś dnia i
zapłaci te trzysta... czy, nie pamiętam, ile tam.
– Chętnie dodałbym jeszcze trzysta, żeby tylko pani nie wspominała o tym co dzień. Po co
ta proza?
Nadieżda roześmiała się; przyszła jej do głowy zabawna myśl, że gdyby tylko chciała i
gdyby była niezbyt moralna, mogłaby w każdej chwili pozbyć się długu. Żeby tak na przykład
zbałamucić tego przystojnego młodego durnia? Jakie to byłoby w gruncie rzeczy śmieszne,
dzikie, bezsensowne! I nagle zapragnęła rozkochać go w sobie, obrabować, porzucić, a potem
zobaczyć, co z tego wyniknie.
– Pozwolę sobie udzielić pani pewnej rady – powiedział Aczmijanow nieśmiało. – Proszę,
niech pani wystrzega się Kirilina. Wszędzie opowiada o pani okropne rzeczy.
– Nie jestem ciekawa, co o mnie mówi byle idiota – odparła zimno Nadieżda, ale ogarnął
ją niepokój, a śmieszna myśl o pobawieniu się młodziutkim, ładnym Aczmijanowem nagle
straciła swój powab.
– Musimy iść na dół – powiedziała Nadieżda. – Wołają.
23
Na dole rybna zupa już była gotowa. Nalewano ją na talerze i jedzono z tym namaszcze-
niem, z jakim to się robi tylko na wycieczkach; wszyscy twierdzili, że zupa jest wyborna i że
w domu nigdy nie ma czegoś równie smacznego. Jak zwykle bywa na wycieczkach, wszyscy
gubili się w masie serwetek, zawiniątek, niepotrzebnych ruszających się od wiatru zatłusz-
czonych papierów, chwytali cudze szklanki i cudze kromki chleba, wylewali wino na dywan i
na własne kolana, rozsypywali sól, a wokół było mroczno i ognisko już nie paliło się tak ja-
snym płomieniem, bo nikomu nie chciało się wstać i podłożyć chrustu. Wszyscy pili wino,
nawet Kosti i Kati dano po pół szklanki. Nadieżda wychyliła jedną szklankę, potem drugą,
upiła się i zapomniała o Kirilinie.
– Rozkoszna wycieczka, czarujący wieczór – mówił Łajewski rozweselony winem – ale
wolę zimę niż to wszystko. „Srebrzystym szronem opylony bobrowy jego kołnierz lśni”.
– Gusty są różne – zauważył von Koren.
Łajewski poczuł się nieswojo: w plecy buchał mu żar z ogniska, w twarz i pierś – niena-
wiść von Korena; ta nienawiść uczciwego, mądrego człowieka, kryjąca chyba w sobie jakiś
zasadniczy powód, poniżała go, ścinała z nóg, nie czując się więc na siłach stawić jej czoła,
powiedział przymilnym głosem.
– Namiętnie kocham naturę i żałuję, że nie jestem przyrodnikiem. Zazdroszczę panu.
– A ja nie żałuję i nie zazdroszczę – oświadczyła Nadieżda. – Nie rozumiem, jak można
zajmować się serio owadami i robaczkami, kiedy lud cierpi.
Łajewski podzielał jej zdanie. Absolutnie nie był zorientowany w naukach przyrodniczych
i dlatego nigdy nie mógł się pogodzić z autorytatywnym tonem i uroczystą powagą ludzi, któ-
rzy badają wąsiki mrówek i łapki karaluchów, zawsze go irytowało, że ci ludzie na podstawie
wąsików, łapek i jakiejś protoplazmy (nie wiadomo czemu wyobrażał ją sobie w postaci
ostrygi) rozstrzygają problemy, obejmujące pochodzenie i życie człowieka. Ale w słowach
Nadieżdy wyczuł jakiś fałsz, więc tylko po to, żeby jej zaprzeczyć, powiedział:
– Tu nie chodzi o robaczki, lecz o wnioski.
VIII
Dość późno, bo już po dziesiątej, zaczęto wsiadać do powozów, żeby wyruszyć do domu.
Wszyscy wsiedli, brakowało tylko Nadieżdy i Aczmijanowa, którzy ścigali się po drugiej
stronie rzeki z głośnymi wybuchami śmiechu.
– Proszę państwa, już czas! – zawołał do nich Samojlenko.
– Nie trzeba było dawać paniom wina – rzekł po cichu von Koren. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl