[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ty również przyszedłeś tu, żeby spotkać się z Rafaelem Alejandrem? - zapytała z resztką
nadziei.
Do ostatniej chwili wolała nie wierzyć w to, co wydawało się nieuniknione, ale gdy
on lekko potrząsnął głową, westchnęła z desperacją.
- Przyszłam tu, żeby spotkać się z Rafaelem Alejandrem. Czy to ty?
Skinął ciemną głową.
- Tak, to ja.
Libby podniosła rękę do ust i przymknęła oczy, przypominając sobie ostatnią noc.
Spędziła ją w szpitalu, patrząc na ludzi, których kochała najbardziej na świecie, nieszczę-
śliwych i cierpiących. Przez całą noc przynosiła im kawę z automatu, której nikt nie pił, a
gdy kawa wystygła, przynosiła następną. Nic więcej nie mogła zrobić. W ciągu tej nocy
R
L
T
wielokrotnie uciekała w świat fantazji, tłumacząc sobie, że jest to usprawiedliwione, sko-
ro wspomnienie tego mężczyzny pomaga jej zebrać siłę, która potrzebna była jej rodzi-
nie, i obdarzyć ich wsparciem, którego tak bardzo potrzebowali. Usprawiedliwione, do-
bre sobie, pomyślała teraz, przepełniona niechęcią i wstydem. To właśnie przez człowie-
ka, o którym fantazjowała, znalezli się w tak okropnej sytuacji. To przez niego malutkie
dziecko Meg i Eda leżało teraz w inkubatorze, niezdolne oddychać bez pomocy maszyn.
Otworzyła oczy, powtórzyła w myślach jeszcze raz: to ten mężczyzna, i poczuła niena-
wiść do siebie.
Rafael patrzył na emocje przebiegające przez jej twarz, która w końcu stężała w
wyrazie wściekłości.
- Już wczoraj wiedziałeś, kim jestem. - Stłumiła histerię wzbierającą w gardle jak
kula i dodała: - Jesteś zwykłym, godnym pogardy draniem.
W odpowiedzi tylko uniósł drwiąco brwi.
- To dość ostre słowa.
- Dość ostre - powtórzyła. - Zrujnowałeś mojego ojca.
Kąciki jego ust uniosły się z irytacją.
- To nie ja zrujnowałem twojego ojca, tylko on sam... - Potrząsnął głową i urwał. -
Nieważne, to tylko interesy.
- Interesy - powtórzyła z niedowierzaniem. - Dla mnie jest to bardzo osobista
sprawa.
Zastępczyni asystentki popatrzyła na Rafaela z przepraszającym wyrazem twarzy.
- Prosiłam ją, żeby wyszła, ale wtedy zaczęła używać obrazliwych słów.
- Jeśli uważa pani, że to, co mówiłam, było obrazliwe, to znaczy, że nic pani jesz-
cze nie słyszała - odparowała Libby z oburzeniem.
- Zadzwoniłam po strażników, proszę pana. Powiedziałam jej to, a ona wtedy usia-
dła na podłodze. Wydaje mi się, że jest trochę... - Spojrzała na Libby ostrożnie i wy-
mownie postukała palcem w czoło. - Chyba ma tu coś nie w porządku.
- Proszę odwołać strażników - rzekł Rafael obojętnie, nie spuszczając oczu z twa-
rzy Libby.
Asystentka otworzyła usta ze zdumienia.
R
L
T
- Ale...
Rafael przeniósł na nią wzrok. Pobladła i natychmiast zaczęła kiwać głową, on
jednak już nie zwracał na nią uwagi.
- Ten strajk okupacyjny nie jest potrzebny - powiedział, wyciągając rękę do Libby.
Prychnęła pogardliwie i wstała o własnych siłach, a potem oparła ręce na biodrach,
podniosła głowę do góry i spojrzała na niego wyzywająco. Milczenie przedłużało się.
Wzrok Libby przyciągnął plaster na jego czole, wyraznie odcinający się od oliwkowej
skóry.
- Owszem, boli. Może od tego poczujesz się lepiej - mruknął.
- Tak. - Skinęła głową, myśląc: nie masz pojęcia, czym jest prawdziwy ból. -
Wiesz, skąd tu przyjechałam?
- Lepiej powiedz od razu, bo widzę, że i tak cię nie powstrzymam.
- Ze szpitala. - Przynajmniej udało jej się zetrzeć z jego twarzy ten zadowolony
wyraz. - Przez ciebie moja szwagierka zaczęła przedwcześnie rodzić. Jeśli coś się stanie
jej albo dziecku, to będzie twoja wina, a wtedy pożałujesz, że się urodziłeś.
Rafael zarejestrował tę informację, ale nie zareagował na grozbę, tylko nadal przy-
glądał jej się uważnie. Wczorajsze pobrudzone błotem ubranie znikło. Teraz miała na so-
bie parę dżinsów, ciasno przylegających do kształtnej sylwetki, oraz kaszmirowy sweter
o ton jaśniejszy niż oczy. Była bez makijażu i wyglądała, jakby wyszła prosto spod
prysznica. Włosy, wciąż wilgotne, wiły się po obu stronach jej czystej, świeżej twarzy.
Wyglądała tak młodo, że patrząc na nią, poczuł się stary i znużony, ale widać też było, że
ledwo trzyma się na nogach. Poczuł przypływ niechcianych emocji i warknął ze znie-
cierpliwieniem:
- Dlaczego, na litość boską, rodzina pozwoliła ci tu przyjechać w takim stanie?
Ta udawana troska rozwścieczyła ją jeszcze bardziej.
- Moja rodzina? Moja rodzina jest załamana. Ojciec jest zrujnowany. Wyobraz so-
bie, jak się teraz czuje.
Rafael nie potrafił sobie tego wyobrazić. On sam nigdy nie miał rodziny, na której
mógłby się oprzeć. Mógł polegać tylko na własnej inteligencji i nie miał pojęcia, jakie to
R
L
T
uczucie należeć do rodziny, która gotowa byłaby walczyć w jego imieniu. Przypuszczał,
że wielu ludzi zazdrościłoby tego Philipowi Marchantowi, on jednak do nich nie należał.
- Wiesz, że mój ojciec w zeszłym roku miał zawał? Wiesz, że ma potrójne bajpasy?
- mówiła Libby drżącym głosem.
Wciąż stał jej przed oczami ten dzień, gdy weszła do gabinetu ojca i znalazła go na
podłodze, z rękami przyciśniętymi do piersi. Wiedziała, że nigdy nie zapomni, jak prze-
rażona i bezradna się czuła, trzymając jego chłodną, lepką od potu dłoń w swoich i cze- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl