[ Pobierz całość w formacie PDF ]

samochodów, uciekający wśród deszczu pocisków i padających zewsząd bomb.
Zastanawiałem się, ilu ludzi tu poległo, ile pokurczonych, zwęglonych ciał i ludzkich
szczątków zostało zapakowanych do worków i pochowanych przez oddziały porządkowe,
nim pozwolono nam zobaczyć ten krajobraz po całodziennej masakrze.
Usiadłem na niewielkiej wydmie, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od przeoranej
niezliczonymi lejami drogi, i usiłowałem wchłonąć to wszystko i przemyśleć. Postawiłem na
kolanie laptopa, w którego ekranie odbijało się szare niebo, a w lewym górnym rogu migał
powoli kursor.
Siedziałem tak z pół godziny i nadal nie przychodziły mi do głowy słowa zdolne wyrazić to,
co czuję. Wstałem więc i otrzepałem spodnie z kurzu.
Czarny, nadpalony but tkwił do połowy w piasku, kilka metrów ode mnie. Podnosząc go,
zdziwiłem się, że jest taki ciężki  w środku została stopa.
Smród uderzył mnie prosto w nozdrza. Zmarszczyłem nos i puściłem but. Lecz nawet to
zdarzenie nie pomogło, nie pobudziło kopniakiem (ha!) procesu myślowego.
Ani to, ani nic innego.
Wysłałem z hotelu kilka bezbarwnych artykułów w stylu: wojna-jest-okropna-ale-prawdę-
mówiąc-pokój-niewiele-lep-szy-jeśli-się-jest-tutaj-kobietą, i wypaliłem parę mocnych jak
diabli skrętów od znajomego Palestyńczyka, który natychmiast po wyjezdzie dziennikarzy
został aresztowany przez Kuwejtczyków, poddany torturom i deportowany do Libanu.
Po moim powrocie sir Andrew oznajmił mi, że ani trochę nie zaimponowało mu to, co
nadesłałem  z takim samym skutkiem i za znacznie mniejsze pieniądze mogli wydrukować
materiały z Associated Press. Nie miałem żadnych kontrargumentów, więc musiałem siedzieć
tam i wytrzymywać tę werbalną młóckę przez pół godziny. I choć wiedziałem, że to tylko
żałosne litowanie się nad sobą  przez krótką chwilę, pod wpływem zawodowego
upokorzenia poczułem się, jak schwytany w pułapkę i starty na proch wśród smolistego
popiołu na drodze do Basry.
Zawodzenia znękanych dusz na wyspie umarłych przebijają się przez huk płonących szybów,
ciężki zapach brunanoczarnej ropy przylepia się do nozdrzy. Zawodzenia zmieniają się w
krzyki mew, smród ropy  w zapach morza i ptasich odchodów.
Jestem związany. Otwieram oczy.
Andy siedzi naprzeciwko, oparty plecami o betonową ścianę. Podłoga też jest z betonu,
podobnie jak sufit. Po lewej stronie wyjście bez drzwi, po prostu otwór, przez który wpada
światło. Dostrzegam inne betonowe budynki, wszystkie opuszczone, i chudą wieżyczkę
upstrzoną odchodami mew. Dalej widzę morskie fale o białych grzywach i skrawek odległego
lądu. Wiatr dmucha przez otwór wejściowy ponad kamieniami i odłamkami szkła. Słyszę, jak
fale rozbijają się o skały. Mrugam oczami, spoglądając na Andy ego.
Uśmiecha się.
Ręce mam związane z tyłu, kostki owinięte taśmą samoprzylepną. Przysuwam się do ściany i
opieram o nią plecami. Teraz widzę więcej wody na zewnątrz, więcej lądu, w oddali kilka
rozrzuconych domostw, boje podskakujące na wodzie, a dalej  mały przybrzeżny
frachtowiec.
Czuję niesmak w ustach. Mrugam i zaczynam potrząsać głową, by pozbyć się szumu w
uszach, ale po chwili rezygnuję z tego pomysłu. Ból tętni mi pod czaszką.
 Jak się czujesz?  pyta Andy.
 Podle, a czego się spodziewałeś?
 Mogło być gorzej.
 No pewnie.  Zimno mi. Zamykam oczy i ostrożnie opieram głowę na betonie. Wydaje
mi się, że moje serce jest w stanie pompować powietrze, ale nie coś tak ciężkiego i gęstego
jak krew. Powietrze! Jezu Chryste, wstrzyknął mi powietrze, na pewno umrę, serce zachłyśnie
się powietrzem, krew spieni, mózg przestanie pracować z braku dopływu tlenu. Jezu, tylko
nie to... Mija jednak minuta, potem druga. Nie czuję się dobrze, lecz nie umieram. Otwieram
ponownie oczy.
Andy siedzi w tym samym miejscu. Ma na sobie brązowe sztruksy, kurtkę wojskową i buty z
cholewami. Po lewej stronie oparł o ścianę wojskowy plecak, a przed sobą postawił butelkę
wody mineralnej, do połowy opróżnioną. Po prawej ręce położył telefon komórkowy, a po
lewej rewolwer. Nie znam się zbyt dobrze na broni  potrafię odróżnić pistolet od karabinu
maszynowego, ale nic poza tym  lecz chyba rozpoznaję ten szary pistolet: to, zdaje się, ten
sam, który Andy porwał tamtej nocy, w dwa tygodnie po śmierci Clare, i chciał jechać do
doktora Halziela. Przychodzi mi na myśl, że nie powinienem był go wtedy powstrzymywać.
Nadal mam na sobie to, w czym mnie uprowadził: czarny garnitur, brudny teraz i zachlapany,
i białą koszulę. Zdjął mi krawat. Płaszcz, również wybrudzony, leży złożony starannie o metr
od mojej prawej ręki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl