[ Pobierz całość w formacie PDF ]

"los peones" zwani, siedzieli na ziemi wokoło dopiekającej się ćwierci cielęciny nadzianej na rodzaj
rożna, opartego na koziołkach przy dużym ognisku, które wiatr rozdymał.
Gdy pieczeń była gotowa, zjedli ją razem wszyscy, przespali się i ruszyli dalej, I tak szła ta podróż
równym trybem, regularnie jak pochód żołnierzy. Każdego rana ruszali o piątej, zatrzymywali się o
dziesiątej, znów wyruszali o piątej z południa, a o dziesiątej stawali na nocleg. Peoni jechali konno i
poganiali woły długimi prętami. Chłopiec rozpalał ognisko, dawał jeść bydłu, czyścił latarnie, przynosił
wodę do picia.
Kraj, który przebywali, wydawał mu się być niewyrazną jakąś wizją: były tu obszerne zarośla drzew
drobnych, prawie że brunatnych, osady o niewielu rozrzuconych domach, których fronty były
ząbkowane i malowane czerwono, olbrzymie przestrzenie, może pradawne łożyska wielkich słonych
jezior, bielejące solą, jak tylko okiem zajrzeć, a wszędzie i zawsze płaszczyzna, pustka i milczenie.
Niezmiernie rzadko spotykali dwóch, trzech konno jadących podróżnych z uwiązanymi zapasowymi
końmi, którzy przelatywali jak wicher galopem i znów wielka pustka i szeroka cisza. Dnie były tak
jednostajne jak na pełnym morzu, znojne, nudne, nieskończenie długie. Ale czas był prześliczny.
Wszakże peoni co dzień stawali się bardziej wymagający, zupełnie tak jakby chłopiec był ich płatnym
służącym, niektórzy traktowali go brutalniej a wszyscy żądali ciągłych posług, bez żadnego względu.
Kazali mu dzwigać ogromne brzemiona paszy, posyłali go po wodę w bardzo oddalone miejsca, a on,
złamany tą pracą ciężką dzienną, nie mógł się nawet dobrze wyspać budzony nocą rykiem bydła,
rżeniem koni, ujadaniem wielkich psów, które mieli z sobą, a rankiem wstrząsany nieustannie
podskakującym ruchem wozów, skrzypieniem kół i brzękiem żelastwa. W dodatku, niech tylko wiatr się
zerwał, a zrywał się często, czerwonawy, tłusty pył pokrywał wszystko dostawał się do wozu, przenikał
pod ubranie, napełniał mu usta i oczy tamując oddech, przeszkadzając patrzeć, uporczywy, niezbyty,
nieznośny. Zmęczony ciężką pracą i niespaniem, obdarty i brudny, poniewierany od rana do nocy,
biedny chłopiec z dnia na dzień coraz bardziej marniał i byłby zupełnie upadł na duchu, gdyby capataz
nie przemówił do niego od czasu do czasu paru słów życzliwych. Często też skulony w kącie wozu, nie
widziany przez nikogo, płakał gorzko - oparłszy twarz o swoją torbę, w której już nic nie było prócz
trochy łachmanów. Co rano wstawał słabszy, bardziej zniechęcony, a patrząc na tę równinę
nieskończoną, nielitosną, nieprzebytą zupełnie jak ocean ziem pustych, milczących, myślał sobie:
"Ach, tego wieczora to już nie doczekam. Już co dzisiaj to zamrę z pewnością! " A roboty przybywało, a
dokuczliwe obejście coraz było cięższym. Pewnego ranka, że wody na czas nie przyniósł, w
nieobecności capataza jeden z peonów go uderzył i odtąd w zwyczaj wprost weszło, że wszyscy razem,
z rozkazem jakimś dawali mu szturchańca mówiąc:
- Wez to do torby, włóczęgo! Wez dla matki! A jemu serce pękało. Znosił, ale nie mógł znieść i
zachorował.
Trzy dni leżał w wozie okryty kołdrą, szczękając zębami w okrutnej febrze i nie widując nikogo prócz
capataza, który przynosił mu pić i liczył puls jego. Więc się już za zgubionego miał i wzywał matki z
rozpaczą śmiertelną, słodkie jej imię ciągle na ustach mając:
- O matko! Droga mamo! Ratuj mnie! Przyjdz, zanim umrę, żebym cię pożegnał! O mamo, czy ja cię
już nigdy nie zobaczę? Czy mnie, mamo, umarłego znajdziesz na tej drodze? I składał ręce, i tulił je do
piersi, i modlił się żarliwie, gorąco. Aż dzięki staraniom poczciwego capataza pozdrowiał jakoś i począł
się mieć lepiej. Ale właśnie wtedy nadszedł dzień najstraszniejszy dla niego: dzień, w którym miał
zostać sam. Dwa tygodnie byli już w drodze.
Kiedy więc przyciągnęli do tego rozstaju, gdzie od drogi, idącej ku Tucuman, odgałęzia się droga idąca
do Santiago dell'Estero, capataz oznajmił chłopcu, że tu się rozłączą.
Dał mu kilka wskazówek co do dalszej podróży, założył mu torbę na plecy tak, żeby mu łatwiej było iść,
i - jak gdyby obawiał się własnego rozczulenia - krótko się z nim pożegnał, tak że chłopak ledwie miał
czas pocałować go w rękę. Ale i peoni, którzy mu tyle nadokuczali, zdaje się, że byli wzruszeni litością
widząc go tak samym, stojącym bezradnie na drodze, gdyż oddalając się pożegnali go przyjaznym
ruchem ręki. A on oddawszy im z serca pożegnanie owo stał i patrzył, póki cała wyprawa nie znikła mu
w chmurze czerwonego pyłu, po czym westchnął i puścił się w drogę.
*
Jedna rzecz wszakże dodała mu ducha zaraz na wstępie. Oto po tak długiej podróży skróś
nieskończonej, śmiertelnie jednostajnej płaszczyzny, spostrzegł wznoszące się przed sobą na dalekim
widnokręgu niezmiernie wysokie, lazurowe góry z białymi szczytami, które mu przypomniały Alpy i
dawały złudzenie czegoś swojskiego, czegoś, co go do oddalonej ojczyzny zbliżało. Były to Andy,
skalisty grzbiet amerykańskiego lądu, olbrzymi łańcuch ciągnący się od Ziemi Ognistej do morza
podbiegunowych lądów, na przestrzeni stu dziesięciu stopni szerokości geograficznej.
A i to go orzezwiło bardzo, że powiew wiatru stawał się coraz cieplejszy, wprost jakby ogrzane
powietrze biegło naprzeciw niego. I nie dziw, gdyż droga jego, wstępująca teraz znowu ku północy,
zbliżała go powoli ku sferom zwrotnikowym.
Uszedł już kawał, kiedy spotkał nareszcie grupę małych domków z dość nędznym kramikiem, do
którego wstąpił, żeby coś do jedzenia kupić. Jakoż był porządnie głodny. Posiliwszy się nieco szedł
dalej. Droga nie była całkiem pustą.
Spotykał mężczyzn jadących konno, widział kobiety i dzieci siedzące na trawie, nieruchome, poważne, z
twarzami całkiem osobliwymi, koloru ziemi, o mocno wystających policzkowych kościach i podłużnych
oczach, które wpatrywały się w niego uparcie i przeprowadzały go spojrzeniem, powoli obracając głowy
zupełnie jak automaty. Byli to Indianie. Pierwszego dnia szedł Marek, dopóki mu sił starczyło, noc zaś
przespał pod drzewem. Drugiego uszedł mniej trochę i z większym wysiłkiem. Buty miał dziurawe, nogi
poobijane, a i w sobie jakoś nie czuł się dobrze przy lichym posiłku. Pod wieczór strach go ogarnął.
Przypomniał sobie, że mówiono we Włoszech, jakoby w krajach tych były jadowite węże, zaraz też
wydało mu się, że słyszy w trawach jakieś podejrzane świsty. Zatrzymywał się, słuchał, potem szedł
znowu, a kości mu przenikał dreszcz strachu. To znów ogarniała go wielka litość nad samym sobą, że
płakał idąc w milczeniu. Zaraz wszakże otrząsał się z tego. "Ach - myślał - jakżeby się mama o mnie
martwiła, gdyby wiedziała, że ja się tak boję! " I to wracało mu odwagę. Więc czepiał się tej myśli o
matce jak deski ratunku. Przypominał sobie o niej różne rzeczy. Jej drogą twarz, jej głos, jej słowa,
którymi go żegnała opuszczając Genuę... to znów przypominał sobie, jak mu poprawiała kołdrę i
poduszkę w łóżeczku, kiedy był mały, jak go brała na kolana mówiąc:
"Posiedz trochę u mnie! " - i oparłszy głowę długo tak nieraz siedziała zamyślona, zadumana... Więc
orzezwiwszy się wspomnieniami tymi nabierał otuchy. "Przecież ja cię znów, droga mamo, zobaczę!
Przecież ja dojdę kiedyś do końca tej drogi, prawda, mamo? ... "
I szedł, szedł pośród nieznanych drzew, pośród wielkich plantacji trzciny cukrowej, przez ogromne
stepy trawiaste, zawsze ku onym lazurowym górom, które wierzchołkami ośnieżonymi przecinały niebo. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl