[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Uprzedzałam go, \e niczego nie wskóra.
- Tak mu powiedziałaś?
- Ka\dy \yje jak chce i potrafi, Tiffany. Ja oczywiście wybieram się na ich wesele, chocia\
nie całkiem mi się ten pomysł podoba. To moi rodzice. Uznali, \e pora zalegalizować swój
związek i nie widzę w tym nic złego. Je\eli ma im to w czymś pomóc, stworzyć poczucie
bezpieczeństwa... Zresztą, co ma być, to będzie.
- Rozumiem cię. - Tiffany pozazdrościła Katie jej postawy. Sama nie potrafiła traktować tej
sprawy z dystansem. Poranna wizyta ojca nie przyczyniła się do zmiany stanowiska Tiffany.
Przeciwnie, uzmysłowiła jej, \e nadal \ywi do ojca \al i niechęć.
- To fajnie. Chciałabym, \eby mama była szczęśliwa.
- Sądzisz, \e mał\eństwo ją uszczęśliwi?
- Czas poka\e. W ka\dym razie ja nie widzę powodu, \eby psuć im nastrój w tak
uroczystym i wa\nym dniu. Wprawdzie John to gałgan, trudno zaprzeczyć... - Urwała,
rzucając niespokojne spojrzenie na chłopca. Tiffany jednak natychmiast rozwiała jej
wątpliwości.
- Stephen wie o wszystkim.
- Zatem wie, \e jego dziadek ma na sumieniu niejeden grzech, ale teraz chciałby za nie
zadośćuczynić. Moim zdaniem nale\y dać mu szansę.
- Mam inne zdanie na ten temat.
- Twoje prawo. Wydaje mi się jednak, \e najwy\sza pora zapomnieć o tym, co wydarzyło
się w przeszłości.
- Mnie na to nie stać - z goryczą powiedziała Tiffany, czując jednak drobne ukłucie \alu i
wstydu.
- Nie przejmuj się. Postąpisz tak, jak będziesz uwa\ała. Wiesz, co dla ciebie jest najlepsze,
w końcu jesteś dorosła. Powiem ci tylko, \e na weselu mo\e być wesoło. Wielki ogrodowy
bankiet w Cawthorne Acres. Bajka! Jeśli nie planujesz nic specjalnego, to czemu nie
miałabyś przyjść na tańce? Będzie mój syn Josh, którego Stephen pewnie zna ze szkoły. Josh
byłby zachwycony, gdyby mógł poszaleć na balu z rówieśnikami.
Tiffany nie umiała znalezć stosownej wymówki, a z drugiej strony nie chciała się wdawać
w spory z Katie.
- Zastanowię się - obiecała wymijająco.
- Zrób to. - Katie spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. - Cholera, ju\ jestem spózniona.
Cześć! - Ruszyła szybkim krokiem do starego kabrioletu. Ze zgrzytem i warczeniem, w kłę-
bach spalin opuściła parking, machając im na po\egnanie.
- Uff! - odsapnął Stephen, obserwując, jak samochód Katie znika za rogiem.
- Ta dziewczyna wie, czego chce - skomentowała rozmowę Tiffany, mru\ąc oczy od słońca.
- Przez tyle lat nie miałam pojęcia, \e jesteśmy spokrewnione. Dowiedziałam się o tym
dopiero wtedy, gdy się tu przenieśliśmy.
- Powinnaś się cieszyć, mamo. Zawsze, kiedy tylko Chrissie łaziła za mną i mi się
naprzykrzała, powtarzałaś mi, \e chciałabyś mieć rodzeństwo - przypomniał jej Stephen. -
Podobno jedynakom jest zle na świecie.
- Tak mówiłam? - Tiffany dotknęła wyrazna ironia w głosie syna. Poza wszystkim była to
szczera prawda. Przez całe dzieciństwo i młodość czuła się straszliwie samotna, przebywając
wyłącznie w otoczeniu matki i babki. W domu mieszkały we trzy - trzy kobiety skazane na
siebie nawzajem. Wówczas ka\dego wieczora, modląc się, błagała Boga, by ofiarował jej
siostrę lub brata. Albo ojca.
Tamtego poczucia samotności do dziś nie potrafiła wyrugować z pamięci. Poza tym nie
sprawdziła się naiwna nadzieja, \e mał\eństwo uniewa\ni wszystko, co było złe. Wią\ąc się z
człowiekiem znacznie starszym, z tradycyjnej włoskiej rodziny, który miał ju\ wcześniej
dwójkę dzieci, marzyła o urodzeniu własnej trójki albo czwórki i włączeniu się w \ycie
ogromnej, wierzącej i szczęśliwej familii. Tymczasem Philip miał zupełnie inne plany, w
których nie było miejsca na dzieci. Tiffany odkaszlnęła nerwowo i skierowała się ku
drzwiom na posterunek.
- Chodz, synku. Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym lepiej.
Stephen był najwyrazniej innego zdania. Ociągał się, jak mógł, powłóczył nogami i
rozglądał na boki. Poza samochodami na parkingu nie było jednak wiele do oglądania.
- To bez sensu - marudził.
- Nie sądzę. - Tiffany energicznie pchnęła drzwi. - Wchodz do środka.
W biurach policyjnych nie było klimatyzacji. Otwarte okna, przewa\nie zamalowane na
ciemno lub okratowane, dobitnie uświadamiały wchodzącym, gdzie się znajdują. Choć od
niedawna wprowadzono zakaz palenia, nie odmalowane ściany i sufity nosiły brudne,
\ółtobrązowe ślady po nikotynie, która w postaci kłębów dymu wypełniała kiedyś pokoje i
korytarze. Stopy Stephena głośno szurały po śliskim linoleum. Mimo jego opieszałości
przemieszczali się naprzód, mijając skomplikowany labirynt przejść, by w rezultacie trafić do
celu, czyli do zawalonego dokumentami biurka sier\anta Pearsona. Na ścianie jego boksu
wisiały setki niechlujnie przymocowanych świstków. Na półce zalegały papiery, notatki,
zdjęcia i ksią\ki uło\one w wysokich stertach. Dokoła komputera, jak w grze strategicznej,
skupił się cały oddział pustych plastikowych kubków po kawie.
Krępy sier\ant Pearson, ostrzy\ony po wojskowemu na krótko, tkwił na posterunku.
Zciskając słuchawkę między pulchnym ramieniem i byczym karkiem, usiłował coś zapisywać
w notatniku.
- Taak?... A o której?... Mówi pan, \e ósma wieczór? To wtedy ten pies zaczął warczeć i
szczekać? - Policjant gestem pokazał Tiffany, \e zaraz skończy rozmowę i \e mogą siadać.
Posłusznie zajęli krzesła, wciśnięte między biurko a przepierzenie, odgradzające kąt Pearsona
od następnej ciasnej dziupli. - Proszę się nie denerwować, zajmiemy się tym - obiecał sier-
\ant swemu rozmówcy, po czym odło\ył słuchawkę. - Cześć, Stephen, dzień dobry, pani
Santini. Czym mogę słu\yć? - spytał, opierając się wygodnie.
- Stephen ma panu coś do powiedzenia, sier\ancie.
- Czy tak, młody człowieku? - Uśmiech Pearsona trudno było nazwać \yczliwym i
przyjaznym. - Najwy\szy czas. Sprawdziliśmy, \e kluczyki, które miałeś wczoraj przy sobie,
pasują do kilku samochodów Isaaca Wellsa. Gdybyś sam nie przyszedł, my byśmy cię
poprosili na rozmowę. Jack, jesteś tam?! To cię zainteresuje! - zawołał sier\ant w stronę
przepierzenia. Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki i barczysty mę\czyzna. - To jest
detektyw Ramsey. Pracuje nad sprawą Wellsa.
- Mówcie mi Jack - przedstawił się nowo przybyły, podając rękę Tiffany i Stephenowi.
- To pani Santini i jej syn Stephen.
Policjant miał otwartą twarz i szczery uśmiech. Przysiadłszy na rogu biurka Pearsona,
zwrócił się bezpośrednio do przestraszonego chłopca.
- W porządku, Stephen, wyrzuć to z siebie.
- Nie tak szybko - odezwał się głos niewątpliwie nale\ący do J.D. Tiffany zamarła. Skąd on
się tu wziął? Odwróciła głowę i patrzyła, jak szwagier, skutecznie maskując kulejący krok,
zbli\a się do biurka Pearsona. - Jestem stryjem tego chłopca i chciałbym się dowiedzieć, co
się tu dzieje.
- Czy ktoś pana prosił o interwencję? - spytał detektyw.
- Nie. Sam się poprosiłem - odparł J.D. z oziębłym uśmieszkiem. - Jestem J.D. Santini.
Chyba powinienem dodać, \e z zawodu adwokat.
Jack Ramsey spojrzał nań podejrzliwie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
- Uprzedzałam go, \e niczego nie wskóra.
- Tak mu powiedziałaś?
- Ka\dy \yje jak chce i potrafi, Tiffany. Ja oczywiście wybieram się na ich wesele, chocia\
nie całkiem mi się ten pomysł podoba. To moi rodzice. Uznali, \e pora zalegalizować swój
związek i nie widzę w tym nic złego. Je\eli ma im to w czymś pomóc, stworzyć poczucie
bezpieczeństwa... Zresztą, co ma być, to będzie.
- Rozumiem cię. - Tiffany pozazdrościła Katie jej postawy. Sama nie potrafiła traktować tej
sprawy z dystansem. Poranna wizyta ojca nie przyczyniła się do zmiany stanowiska Tiffany.
Przeciwnie, uzmysłowiła jej, \e nadal \ywi do ojca \al i niechęć.
- To fajnie. Chciałabym, \eby mama była szczęśliwa.
- Sądzisz, \e mał\eństwo ją uszczęśliwi?
- Czas poka\e. W ka\dym razie ja nie widzę powodu, \eby psuć im nastrój w tak
uroczystym i wa\nym dniu. Wprawdzie John to gałgan, trudno zaprzeczyć... - Urwała,
rzucając niespokojne spojrzenie na chłopca. Tiffany jednak natychmiast rozwiała jej
wątpliwości.
- Stephen wie o wszystkim.
- Zatem wie, \e jego dziadek ma na sumieniu niejeden grzech, ale teraz chciałby za nie
zadośćuczynić. Moim zdaniem nale\y dać mu szansę.
- Mam inne zdanie na ten temat.
- Twoje prawo. Wydaje mi się jednak, \e najwy\sza pora zapomnieć o tym, co wydarzyło
się w przeszłości.
- Mnie na to nie stać - z goryczą powiedziała Tiffany, czując jednak drobne ukłucie \alu i
wstydu.
- Nie przejmuj się. Postąpisz tak, jak będziesz uwa\ała. Wiesz, co dla ciebie jest najlepsze,
w końcu jesteś dorosła. Powiem ci tylko, \e na weselu mo\e być wesoło. Wielki ogrodowy
bankiet w Cawthorne Acres. Bajka! Jeśli nie planujesz nic specjalnego, to czemu nie
miałabyś przyjść na tańce? Będzie mój syn Josh, którego Stephen pewnie zna ze szkoły. Josh
byłby zachwycony, gdyby mógł poszaleć na balu z rówieśnikami.
Tiffany nie umiała znalezć stosownej wymówki, a z drugiej strony nie chciała się wdawać
w spory z Katie.
- Zastanowię się - obiecała wymijająco.
- Zrób to. - Katie spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. - Cholera, ju\ jestem spózniona.
Cześć! - Ruszyła szybkim krokiem do starego kabrioletu. Ze zgrzytem i warczeniem, w kłę-
bach spalin opuściła parking, machając im na po\egnanie.
- Uff! - odsapnął Stephen, obserwując, jak samochód Katie znika za rogiem.
- Ta dziewczyna wie, czego chce - skomentowała rozmowę Tiffany, mru\ąc oczy od słońca.
- Przez tyle lat nie miałam pojęcia, \e jesteśmy spokrewnione. Dowiedziałam się o tym
dopiero wtedy, gdy się tu przenieśliśmy.
- Powinnaś się cieszyć, mamo. Zawsze, kiedy tylko Chrissie łaziła za mną i mi się
naprzykrzała, powtarzałaś mi, \e chciałabyś mieć rodzeństwo - przypomniał jej Stephen. -
Podobno jedynakom jest zle na świecie.
- Tak mówiłam? - Tiffany dotknęła wyrazna ironia w głosie syna. Poza wszystkim była to
szczera prawda. Przez całe dzieciństwo i młodość czuła się straszliwie samotna, przebywając
wyłącznie w otoczeniu matki i babki. W domu mieszkały we trzy - trzy kobiety skazane na
siebie nawzajem. Wówczas ka\dego wieczora, modląc się, błagała Boga, by ofiarował jej
siostrę lub brata. Albo ojca.
Tamtego poczucia samotności do dziś nie potrafiła wyrugować z pamięci. Poza tym nie
sprawdziła się naiwna nadzieja, \e mał\eństwo uniewa\ni wszystko, co było złe. Wią\ąc się z
człowiekiem znacznie starszym, z tradycyjnej włoskiej rodziny, który miał ju\ wcześniej
dwójkę dzieci, marzyła o urodzeniu własnej trójki albo czwórki i włączeniu się w \ycie
ogromnej, wierzącej i szczęśliwej familii. Tymczasem Philip miał zupełnie inne plany, w
których nie było miejsca na dzieci. Tiffany odkaszlnęła nerwowo i skierowała się ku
drzwiom na posterunek.
- Chodz, synku. Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym lepiej.
Stephen był najwyrazniej innego zdania. Ociągał się, jak mógł, powłóczył nogami i
rozglądał na boki. Poza samochodami na parkingu nie było jednak wiele do oglądania.
- To bez sensu - marudził.
- Nie sądzę. - Tiffany energicznie pchnęła drzwi. - Wchodz do środka.
W biurach policyjnych nie było klimatyzacji. Otwarte okna, przewa\nie zamalowane na
ciemno lub okratowane, dobitnie uświadamiały wchodzącym, gdzie się znajdują. Choć od
niedawna wprowadzono zakaz palenia, nie odmalowane ściany i sufity nosiły brudne,
\ółtobrązowe ślady po nikotynie, która w postaci kłębów dymu wypełniała kiedyś pokoje i
korytarze. Stopy Stephena głośno szurały po śliskim linoleum. Mimo jego opieszałości
przemieszczali się naprzód, mijając skomplikowany labirynt przejść, by w rezultacie trafić do
celu, czyli do zawalonego dokumentami biurka sier\anta Pearsona. Na ścianie jego boksu
wisiały setki niechlujnie przymocowanych świstków. Na półce zalegały papiery, notatki,
zdjęcia i ksią\ki uło\one w wysokich stertach. Dokoła komputera, jak w grze strategicznej,
skupił się cały oddział pustych plastikowych kubków po kawie.
Krępy sier\ant Pearson, ostrzy\ony po wojskowemu na krótko, tkwił na posterunku.
Zciskając słuchawkę między pulchnym ramieniem i byczym karkiem, usiłował coś zapisywać
w notatniku.
- Taak?... A o której?... Mówi pan, \e ósma wieczór? To wtedy ten pies zaczął warczeć i
szczekać? - Policjant gestem pokazał Tiffany, \e zaraz skończy rozmowę i \e mogą siadać.
Posłusznie zajęli krzesła, wciśnięte między biurko a przepierzenie, odgradzające kąt Pearsona
od następnej ciasnej dziupli. - Proszę się nie denerwować, zajmiemy się tym - obiecał sier-
\ant swemu rozmówcy, po czym odło\ył słuchawkę. - Cześć, Stephen, dzień dobry, pani
Santini. Czym mogę słu\yć? - spytał, opierając się wygodnie.
- Stephen ma panu coś do powiedzenia, sier\ancie.
- Czy tak, młody człowieku? - Uśmiech Pearsona trudno było nazwać \yczliwym i
przyjaznym. - Najwy\szy czas. Sprawdziliśmy, \e kluczyki, które miałeś wczoraj przy sobie,
pasują do kilku samochodów Isaaca Wellsa. Gdybyś sam nie przyszedł, my byśmy cię
poprosili na rozmowę. Jack, jesteś tam?! To cię zainteresuje! - zawołał sier\ant w stronę
przepierzenia. Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki i barczysty mę\czyzna. - To jest
detektyw Ramsey. Pracuje nad sprawą Wellsa.
- Mówcie mi Jack - przedstawił się nowo przybyły, podając rękę Tiffany i Stephenowi.
- To pani Santini i jej syn Stephen.
Policjant miał otwartą twarz i szczery uśmiech. Przysiadłszy na rogu biurka Pearsona,
zwrócił się bezpośrednio do przestraszonego chłopca.
- W porządku, Stephen, wyrzuć to z siebie.
- Nie tak szybko - odezwał się głos niewątpliwie nale\ący do J.D. Tiffany zamarła. Skąd on
się tu wziął? Odwróciła głowę i patrzyła, jak szwagier, skutecznie maskując kulejący krok,
zbli\a się do biurka Pearsona. - Jestem stryjem tego chłopca i chciałbym się dowiedzieć, co
się tu dzieje.
- Czy ktoś pana prosił o interwencję? - spytał detektyw.
- Nie. Sam się poprosiłem - odparł J.D. z oziębłym uśmieszkiem. - Jestem J.D. Santini.
Chyba powinienem dodać, \e z zawodu adwokat.
Jack Ramsey spojrzał nań podejrzliwie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]