[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na chwilę zapadło milczenie. Słychać było tylko pobrzękiwanie drutów.
- Ktoś idzie - odezwała się nagle Ane i wstała. - To chyba... Widzę konia i sanie. - Oparła czoło o
szybę. - To doktor! - zawołała i zaczęła się spieszyć. - Gdzie moja torba?
Elizabeth wyjęła torbę ze stałego miejsca, Lina podała Ane rękawice i chustę na głowę. W tej samej
chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Helenę otworzyła.
- Dobry wieczór - powiedział Torstein i spojrzał na Ane. - Widzę, że wiesz, o co chodzi - uśmiechnął
się do niej.
- Tak, wiem. - Ane już wkładała kurtkę. - To ta, która spodziewa się blizniaków?
Pokiwał głową.
- Blizniaków? - powtórzyła Elizabeth. - Kto się spodziewa blizniaków?
Ane chwyciła torbę.
- Mieszka daleko, więc nie czekajcie na mnie. To może potrwać.
I już jej nie było. Znikła w mroku. Tylko dzwięk dzwoneczków u sań zdradzał, że ruszyli w drogę.
- Pomyślcie tylko, co to znaczy urodzić dwójkę za jednym zamachem - westchnęła Lina. - Dwie Signe
albo dwóch Williamów! - zaśmiała się głośno.
- Signe i William - powtórzyła urażona Helenę. -A dlaczego nie dwie Kathinki? Czyż ona nie jest dużo
spokojniejsza niż tych dwoje?
126
- Owszem, i dobrze o tym wiesz. Lina odrzuciła głowę do tyłu.
- To tylko kwestia wieku. Uważam, że wyrosną na wyjątkowych ludzi.
Elizabeth niepokoiła się o Ane, która bardzo długo nie wracała. Pozostali domownicy już się położyli,
a ona krążyła nerwowo po kuchni. Wypiła kubek herbatki, która powinna działaś nasennie, ale nic to
nie pomogło. Była zbyt podenerwowana. Może sanie utknęły gdzieś w zaspie albo koń ześlizgnął się z
drogi i złamał nogę? Może zabłądzili w zadymce i nie trafili do domu rodzącej? Setki niepokojących
myśli przychodziły jej do głowy.
Helenę i Lina nie wiedziały jeszcze, jakie są szczęśliwe, kładąc wieczorem dzieci do łóżka. Nie
musiały się o nie martwić aż do rana. Dopiero gdy dzieci dorastają, zagrażają im prawdziwe
niebezpieczeństwa. Wtedy nie można już ich chronić jak dawniej. Są dorosłe; same decydują, dokąd
chcą iść i co robić. Kończy się misja opiekuńczej matki. Tak przynajmniej myślą dzieci, ale rodzice
nigdy nie przestają się o nie martwić.
Zadrżała z zimna. Może to przesadna rozrzutność palić w piecu kuchennym przez całą noc, lecz widać
tak musi być, pomyślała i dołożyła torfu do paleniska. Miała bardzo cienką koszulę nocną, więc
wyjęła wełniany koc i zarzuciła go sobie na ramiona.
Na dworze nic już nie było widać, tylko wirujący w powietrzu śnieg. Elizabeth wciąż siedziała na
ławie pod oknem, z podciągniętymi pod brodę kolanami i policzkiem na parapecie.
Musiała zasnąć, bo aż podskoczyła, kiedy usłyszała dzwięk końskich dzwoneczków. Nareszcie! Zegar
w salonie wybił właśnie trzecią. Naprawdę jest już tak pózno?
127
Ane wyglądała na zmęczoną, gdy weszła do sieni. Uśmiechnęła się jednak na widok matki.
- Mamo, czekałaś na mnie? Mówiłam przecież...
- Tak, tak. Możesz mówić, co chcesz, ale ja i tak będę czekać. Jak poszło?
- Zwietnie. Matka nie jest ani biedna, ani wymęczona, więc dzieci urodziły się całkiem spore, jak na
bliznięta. Chłopiec i dziewczynka. Matka ma dużo pokarmu, zatem wszystko powinno się dobrze
ułożyć.
- Niepokoiłam się trochę, bo wezwano was oboje.
- Zamożnych ludzi na to stać - skwitowała Ane, zdejmując przemoczone od śniegu ubranie i zrzucając
z nóg botki. - Idę prosto do łóżka - powiedziała i ziewnęła szeroko. - Ty powinnaś zrobić to samo.
Elizabeth kiwnęła głową i gdy tylko córka się odwróciła, ustawiła porządnie jej buty. Nie chciała Ane
upominać. Dziewczyna była naprawdę zmęczona i potrzebowała snu.
- Idz. Muszę jeszcze zajrzeć do kuchni i zgasić lampki.
- Dzięki Bogu, tym razem też wszystko poszło dobrze - szepnęła do siebie w pustej kuchni. - Pomyśleć
tylko: chłopiec i dziewczynka. - Zaśmiała się cicho, przypominając sobie rozmowę Liny i Helenę.
Zgasiła wszystkie lampy i już miała wyjść z kuchni, gdy wydało jej się, że widzi światełko w oborze.
Zatrzymała się i wytężyła wzrok. Czyżby ktoś tam był? Pernille, przyszło jej do głowy. Przetarła oczy.
Nie mogła pozwolić, żeby wyobraznia płatała jej figle. Mrużąc powieki, znowu spojrzała w mrok.
Tym razem nic nie dostrzegła. Może to było tylko odbicie lampki kuchennej?
Otuliła się wełnianym kocem i na palcach wspięła się po drewnianych schodach.
131
- Co z Ane? - spytała rano Helenę, gdy Elizabeth zeszła na dół.
- Urodziła się para, chłopiec i dziewczynka. I wszystko poszło doskonale.
- Bogu dzięki. - Helenę zadzwoniła fajerkami i nastawiła kaszę.
Lina zeszła razem z Signe. Dzieci były jeszcze zbyt zaspane, żeby dokazywać.
- Ane wróciła? - zapytała Lina.
- Tak, wszystko poszło dobrze - odparła Elizabeth po raz drugi.
- Po śniadaniu pójdę do siebie nakarmić zwierzęta. Mogę zabrać dzieci. Przynajmniej te najstarsze.
- Proszę uprzejmie - mruknęła Helenę, udając, że nie widzi ostrego spojrzenia Elizabeth.
- Dasz radę?
- Tak, czemu nie. Wezmę ich na sanki. Chcecie iść ze mną? - Lina spojrzała na Williama.
- Tak, ja będę siedział z przodu - ucieszył się chłopiec.
- A ja na samym końcu - powiedziała Signe. Elizabeth pokręciła głową i zabrała się do nakrywania do
stołu.
Postanowiły pozwolić Ane się wyspać, więc Helenę poszła z Elizabeth do obory. Kathinkę posadziły
w skrzyni, w której siedziało przed nią już wiele dzieci. Krowy kręciły głowami, przeżuwały siano i
machały ogonami. Konie rżały cichutko, grzebiąc lekko w swoich boksach.
- Przyniesiesz wody, a ja zajmę się sianem? - zapytała Helenę, chwytając za widły.
Elizabeth skinęła głową. Zazwyczaj napełniali wodą beczki stojące w oborze. Czasami Elizabeth
wrzucała do nich śnieg, który po jakimś czasie topniał. Noszenie wody było mordęgą. Ramiona
wydawały się dłuższe z każdą rundką do rzeczki, wiadra - coraz cięższe.
129
W pewnej chwili Helenę podeszła do niej na placach z widłami w ręku.
- Elizabeth - szepnęła. - Ktoś chyba śpi na sianie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
Na chwilę zapadło milczenie. Słychać było tylko pobrzękiwanie drutów.
- Ktoś idzie - odezwała się nagle Ane i wstała. - To chyba... Widzę konia i sanie. - Oparła czoło o
szybę. - To doktor! - zawołała i zaczęła się spieszyć. - Gdzie moja torba?
Elizabeth wyjęła torbę ze stałego miejsca, Lina podała Ane rękawice i chustę na głowę. W tej samej
chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Helenę otworzyła.
- Dobry wieczór - powiedział Torstein i spojrzał na Ane. - Widzę, że wiesz, o co chodzi - uśmiechnął
się do niej.
- Tak, wiem. - Ane już wkładała kurtkę. - To ta, która spodziewa się blizniaków?
Pokiwał głową.
- Blizniaków? - powtórzyła Elizabeth. - Kto się spodziewa blizniaków?
Ane chwyciła torbę.
- Mieszka daleko, więc nie czekajcie na mnie. To może potrwać.
I już jej nie było. Znikła w mroku. Tylko dzwięk dzwoneczków u sań zdradzał, że ruszyli w drogę.
- Pomyślcie tylko, co to znaczy urodzić dwójkę za jednym zamachem - westchnęła Lina. - Dwie Signe
albo dwóch Williamów! - zaśmiała się głośno.
- Signe i William - powtórzyła urażona Helenę. -A dlaczego nie dwie Kathinki? Czyż ona nie jest dużo
spokojniejsza niż tych dwoje?
126
- Owszem, i dobrze o tym wiesz. Lina odrzuciła głowę do tyłu.
- To tylko kwestia wieku. Uważam, że wyrosną na wyjątkowych ludzi.
Elizabeth niepokoiła się o Ane, która bardzo długo nie wracała. Pozostali domownicy już się położyli,
a ona krążyła nerwowo po kuchni. Wypiła kubek herbatki, która powinna działaś nasennie, ale nic to
nie pomogło. Była zbyt podenerwowana. Może sanie utknęły gdzieś w zaspie albo koń ześlizgnął się z
drogi i złamał nogę? Może zabłądzili w zadymce i nie trafili do domu rodzącej? Setki niepokojących
myśli przychodziły jej do głowy.
Helenę i Lina nie wiedziały jeszcze, jakie są szczęśliwe, kładąc wieczorem dzieci do łóżka. Nie
musiały się o nie martwić aż do rana. Dopiero gdy dzieci dorastają, zagrażają im prawdziwe
niebezpieczeństwa. Wtedy nie można już ich chronić jak dawniej. Są dorosłe; same decydują, dokąd
chcą iść i co robić. Kończy się misja opiekuńczej matki. Tak przynajmniej myślą dzieci, ale rodzice
nigdy nie przestają się o nie martwić.
Zadrżała z zimna. Może to przesadna rozrzutność palić w piecu kuchennym przez całą noc, lecz widać
tak musi być, pomyślała i dołożyła torfu do paleniska. Miała bardzo cienką koszulę nocną, więc
wyjęła wełniany koc i zarzuciła go sobie na ramiona.
Na dworze nic już nie było widać, tylko wirujący w powietrzu śnieg. Elizabeth wciąż siedziała na
ławie pod oknem, z podciągniętymi pod brodę kolanami i policzkiem na parapecie.
Musiała zasnąć, bo aż podskoczyła, kiedy usłyszała dzwięk końskich dzwoneczków. Nareszcie! Zegar
w salonie wybił właśnie trzecią. Naprawdę jest już tak pózno?
127
Ane wyglądała na zmęczoną, gdy weszła do sieni. Uśmiechnęła się jednak na widok matki.
- Mamo, czekałaś na mnie? Mówiłam przecież...
- Tak, tak. Możesz mówić, co chcesz, ale ja i tak będę czekać. Jak poszło?
- Zwietnie. Matka nie jest ani biedna, ani wymęczona, więc dzieci urodziły się całkiem spore, jak na
bliznięta. Chłopiec i dziewczynka. Matka ma dużo pokarmu, zatem wszystko powinno się dobrze
ułożyć.
- Niepokoiłam się trochę, bo wezwano was oboje.
- Zamożnych ludzi na to stać - skwitowała Ane, zdejmując przemoczone od śniegu ubranie i zrzucając
z nóg botki. - Idę prosto do łóżka - powiedziała i ziewnęła szeroko. - Ty powinnaś zrobić to samo.
Elizabeth kiwnęła głową i gdy tylko córka się odwróciła, ustawiła porządnie jej buty. Nie chciała Ane
upominać. Dziewczyna była naprawdę zmęczona i potrzebowała snu.
- Idz. Muszę jeszcze zajrzeć do kuchni i zgasić lampki.
- Dzięki Bogu, tym razem też wszystko poszło dobrze - szepnęła do siebie w pustej kuchni. - Pomyśleć
tylko: chłopiec i dziewczynka. - Zaśmiała się cicho, przypominając sobie rozmowę Liny i Helenę.
Zgasiła wszystkie lampy i już miała wyjść z kuchni, gdy wydało jej się, że widzi światełko w oborze.
Zatrzymała się i wytężyła wzrok. Czyżby ktoś tam był? Pernille, przyszło jej do głowy. Przetarła oczy.
Nie mogła pozwolić, żeby wyobraznia płatała jej figle. Mrużąc powieki, znowu spojrzała w mrok.
Tym razem nic nie dostrzegła. Może to było tylko odbicie lampki kuchennej?
Otuliła się wełnianym kocem i na palcach wspięła się po drewnianych schodach.
131
- Co z Ane? - spytała rano Helenę, gdy Elizabeth zeszła na dół.
- Urodziła się para, chłopiec i dziewczynka. I wszystko poszło doskonale.
- Bogu dzięki. - Helenę zadzwoniła fajerkami i nastawiła kaszę.
Lina zeszła razem z Signe. Dzieci były jeszcze zbyt zaspane, żeby dokazywać.
- Ane wróciła? - zapytała Lina.
- Tak, wszystko poszło dobrze - odparła Elizabeth po raz drugi.
- Po śniadaniu pójdę do siebie nakarmić zwierzęta. Mogę zabrać dzieci. Przynajmniej te najstarsze.
- Proszę uprzejmie - mruknęła Helenę, udając, że nie widzi ostrego spojrzenia Elizabeth.
- Dasz radę?
- Tak, czemu nie. Wezmę ich na sanki. Chcecie iść ze mną? - Lina spojrzała na Williama.
- Tak, ja będę siedział z przodu - ucieszył się chłopiec.
- A ja na samym końcu - powiedziała Signe. Elizabeth pokręciła głową i zabrała się do nakrywania do
stołu.
Postanowiły pozwolić Ane się wyspać, więc Helenę poszła z Elizabeth do obory. Kathinkę posadziły
w skrzyni, w której siedziało przed nią już wiele dzieci. Krowy kręciły głowami, przeżuwały siano i
machały ogonami. Konie rżały cichutko, grzebiąc lekko w swoich boksach.
- Przyniesiesz wody, a ja zajmę się sianem? - zapytała Helenę, chwytając za widły.
Elizabeth skinęła głową. Zazwyczaj napełniali wodą beczki stojące w oborze. Czasami Elizabeth
wrzucała do nich śnieg, który po jakimś czasie topniał. Noszenie wody było mordęgą. Ramiona
wydawały się dłuższe z każdą rundką do rzeczki, wiadra - coraz cięższe.
129
W pewnej chwili Helenę podeszła do niej na placach z widłami w ręku.
- Elizabeth - szepnęła. - Ktoś chyba śpi na sianie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]