[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mnie.
- Co tak leżysz? - zapytał na wstępie. - Przecież mogłeś uciec?
- Pilnowałem go - palcem wskazałem szczyt. - Nie mogłem stąd uciec. Nie mógł mi
nic zrobić, ale sam też nie mógł sobie pójść.
- Dobra - Tomek machnął ręką. - Ty się bawisz w szachy, a tam z dołu nadciąga burza
z piorunami.
- Odsiecz? Kawaleria w policyjnych mundurach?
- Nie. Pół kilometra stąd widziałem sześciu facetów. Wszyscy uzbrojeni. Jeden miał
sztucer, drugi pistolet, reszta kałasznikowy.
Poczułem, że ogarnia mnie chłód. Zacząłem się bać.
- No właśnie - Tomek przytaknął moim myślom. - Zachowywali się trochę
nieostrożnie. Głośno rozmawiali i palili papierosy. Jeden z nich debatował z kimś przez
telefon komórkowy. Domyślam się, że z tymi na górze.
- Czemu?
- Ten z dołu zapewniał, że ktoś zle zrobił zabierając jakiś towar . Powinien go
natychmiast zwrócić. Oczywiście można w zamian wypłacić nagrodę, ale nie taką sumę, jakiej
żądano.
- Czyli ci dzielni młodzieńcy na górze mają coś, na czym tym z dołu bardzo zależy.
Nie jest to prawdopodobnie żadna z dziewczyn. Chodzi pewnie o narkotyki, które określa się
mianem towaru .
- Może - mruknął Tomek. - W każdym razie jesteśmy między młotem a kowadłem.
- Zaraz pewnie zacznie się tu strzelanina, trzeba uciekać i ratować te dziewczyny.
- Musimy zejść ten kawałek po skarpie do strumienia - zaproponował Tomek. - Szum
wody zagłuszy nasze przedzieranie się w górę potoku. Jednocześnie zejdziemy z linii ognia.
W ten sposób dostaniemy się też na szczyt, gdzie będziemy mogli zająć się panienkami.
Spojrzałem w dół.
- Masz linę?
Tomek zaprzeczył.
- Mamy tylko swój talent i zgrabne dłonie - rzucił.
- Trochę mało - wyszeptałem.
Usłyszałem z góry jakiś ruch. Szybko wyjrzałem. Do snajpera dołączył kolega niosący
jednak dłuższą broń.
- Idą - Tomek trącił mnie w ramię.
Z dołu dobiegały nas czyjeś sapania.
Błyskawicznie zsunęliśmy się na skraj ściany. Z tej perspektywy zejście w dół nie
zapowiadało się tak strasznie, zwłaszcza że w niedalekiej przyszłości ponad nami miały
zapewne latać kule. Nie było czasu na zastanawianie się. Zaczęliśmy schodzić.
Przełożyłem nogi nad krawędzią, położyłem się na brzuchu i powoli opuszczałem się
szukając stopami mocnych punktów oparcia. Gdy już miałem na czym oprzeć nogi, lekko
odchyliłem się. Obejrzałem tę ściankę wyznaczając sobie drogę zejścia. W tym czasie Tomek
był już pięć metrów poniżej mnie. Rozpocząłem karkołomną wędrówkę. Przyznam, że bałem
się, ale jeszcze większym lękiem napawało mnie leżenie pod drzewem w czasie bitwy na
stoku góry. Po kilku minutach stałem już po kostki w wodzie. Obejrzałem okrwawione palce i
zanurzyłem je w potoku. Zimno ostudziło palące dłonie, które odzyskiwały czucie. Bez słowa
ruszyliśmy w górę strumienia. Powoli przedzieraliśmy się przez zwisające gałęzie krzaków.
- Daleko stąd do szczytu? - zapytałem.
- Jeszcze kilometr, łagodnie pod górę.
Zciany strumienia obniżały się, a my wchodziliśmy do ogromnej stożkowej kotliny.
Grzbiet łączący cztery szczyty jakby owinął się wokół głębokiego dołu. Po ścianach
prowadziły drogi, którymi można było dojść na Banię. Tam, jak zapewniał Tomek,
znajdowała się ogromna łąka, z której był wspaniały widok. Za nami, po prawej stronie
znajdował się młodzieniec z pistoletem oraz zmierzający do niego uzbrojeni mężczyzni.
Bacówka stała na maleńkiej łączce, około pół kilometra od nas w lewo.
Czuliśmy się niepewnie w lesie pozbawionym poszycia, krzaków. Wokół nas były
tylko nagie pnie buków i sosen. Postanowiliśmy poruszać się krótkimi skokami. Gdy jeden z
nas biegł do przodu, drugi obserwował okolicę. W ciągu dwudziestu minut doszliśmy już do
szczytu Bani. Ułożyliśmy się pod nisko zwieszającymi się gałązkami świerku i
nasłuchiwaliśmy. Przy okazji stwierdziłem, że Tomek miał rację. Widok z tego miejsca był
wspaniały.
Cztery szczyty łączy leśna droga. Przekradaliśmy się wzdłuż niej w stronę bacówki.
Tomek początkowo stracił orientację i nie był pewien, czy dobrze idziemy. Jednak po [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
mnie.
- Co tak leżysz? - zapytał na wstępie. - Przecież mogłeś uciec?
- Pilnowałem go - palcem wskazałem szczyt. - Nie mogłem stąd uciec. Nie mógł mi
nic zrobić, ale sam też nie mógł sobie pójść.
- Dobra - Tomek machnął ręką. - Ty się bawisz w szachy, a tam z dołu nadciąga burza
z piorunami.
- Odsiecz? Kawaleria w policyjnych mundurach?
- Nie. Pół kilometra stąd widziałem sześciu facetów. Wszyscy uzbrojeni. Jeden miał
sztucer, drugi pistolet, reszta kałasznikowy.
Poczułem, że ogarnia mnie chłód. Zacząłem się bać.
- No właśnie - Tomek przytaknął moim myślom. - Zachowywali się trochę
nieostrożnie. Głośno rozmawiali i palili papierosy. Jeden z nich debatował z kimś przez
telefon komórkowy. Domyślam się, że z tymi na górze.
- Czemu?
- Ten z dołu zapewniał, że ktoś zle zrobił zabierając jakiś towar . Powinien go
natychmiast zwrócić. Oczywiście można w zamian wypłacić nagrodę, ale nie taką sumę, jakiej
żądano.
- Czyli ci dzielni młodzieńcy na górze mają coś, na czym tym z dołu bardzo zależy.
Nie jest to prawdopodobnie żadna z dziewczyn. Chodzi pewnie o narkotyki, które określa się
mianem towaru .
- Może - mruknął Tomek. - W każdym razie jesteśmy między młotem a kowadłem.
- Zaraz pewnie zacznie się tu strzelanina, trzeba uciekać i ratować te dziewczyny.
- Musimy zejść ten kawałek po skarpie do strumienia - zaproponował Tomek. - Szum
wody zagłuszy nasze przedzieranie się w górę potoku. Jednocześnie zejdziemy z linii ognia.
W ten sposób dostaniemy się też na szczyt, gdzie będziemy mogli zająć się panienkami.
Spojrzałem w dół.
- Masz linę?
Tomek zaprzeczył.
- Mamy tylko swój talent i zgrabne dłonie - rzucił.
- Trochę mało - wyszeptałem.
Usłyszałem z góry jakiś ruch. Szybko wyjrzałem. Do snajpera dołączył kolega niosący
jednak dłuższą broń.
- Idą - Tomek trącił mnie w ramię.
Z dołu dobiegały nas czyjeś sapania.
Błyskawicznie zsunęliśmy się na skraj ściany. Z tej perspektywy zejście w dół nie
zapowiadało się tak strasznie, zwłaszcza że w niedalekiej przyszłości ponad nami miały
zapewne latać kule. Nie było czasu na zastanawianie się. Zaczęliśmy schodzić.
Przełożyłem nogi nad krawędzią, położyłem się na brzuchu i powoli opuszczałem się
szukając stopami mocnych punktów oparcia. Gdy już miałem na czym oprzeć nogi, lekko
odchyliłem się. Obejrzałem tę ściankę wyznaczając sobie drogę zejścia. W tym czasie Tomek
był już pięć metrów poniżej mnie. Rozpocząłem karkołomną wędrówkę. Przyznam, że bałem
się, ale jeszcze większym lękiem napawało mnie leżenie pod drzewem w czasie bitwy na
stoku góry. Po kilku minutach stałem już po kostki w wodzie. Obejrzałem okrwawione palce i
zanurzyłem je w potoku. Zimno ostudziło palące dłonie, które odzyskiwały czucie. Bez słowa
ruszyliśmy w górę strumienia. Powoli przedzieraliśmy się przez zwisające gałęzie krzaków.
- Daleko stąd do szczytu? - zapytałem.
- Jeszcze kilometr, łagodnie pod górę.
Zciany strumienia obniżały się, a my wchodziliśmy do ogromnej stożkowej kotliny.
Grzbiet łączący cztery szczyty jakby owinął się wokół głębokiego dołu. Po ścianach
prowadziły drogi, którymi można było dojść na Banię. Tam, jak zapewniał Tomek,
znajdowała się ogromna łąka, z której był wspaniały widok. Za nami, po prawej stronie
znajdował się młodzieniec z pistoletem oraz zmierzający do niego uzbrojeni mężczyzni.
Bacówka stała na maleńkiej łączce, około pół kilometra od nas w lewo.
Czuliśmy się niepewnie w lesie pozbawionym poszycia, krzaków. Wokół nas były
tylko nagie pnie buków i sosen. Postanowiliśmy poruszać się krótkimi skokami. Gdy jeden z
nas biegł do przodu, drugi obserwował okolicę. W ciągu dwudziestu minut doszliśmy już do
szczytu Bani. Ułożyliśmy się pod nisko zwieszającymi się gałązkami świerku i
nasłuchiwaliśmy. Przy okazji stwierdziłem, że Tomek miał rację. Widok z tego miejsca był
wspaniały.
Cztery szczyty łączy leśna droga. Przekradaliśmy się wzdłuż niej w stronę bacówki.
Tomek początkowo stracił orientację i nie był pewien, czy dobrze idziemy. Jednak po [ Pobierz całość w formacie PDF ]