[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się Jacek...
Na stoliku le\ała paczka owinięta w plastikowy worek, z którego skapywała woda.
Przed nią kind\ał Hasan-beja przybijał do blatu kartkę papieru.
Sięgnąłem po nią pod ramieniem pana Tomasza.
Kulfoniaste pismo głosiło:
Z pozdrowieniami od wspólnika Z.
- Zenek! - zaśmiał się szef. - Szczęście, \e Batura na tyle pogrą\ył się w
rozpamiętywaniu uczucia do Anny, \e nie wpadł na pomysł odprowadzenia nas na
Krasulę ! Mielibyśmy ju\ całą policję Mikołajek na karku!
- Wyszliśmy więc na złodziei! - zachichotał Jacek.
- Có\ - westchnąłem - czasem sprawiedliwość mija się z prawem.
- Pozornie! - stwierdził z przekonaniem praworządny pan Tomasz.
101
ROZDZIAA JEDENASTY
PROSTO W NASZ SIE * DWA ZAOTE KRZYśE * NIE ISTNIEJCY SKARB *
KAAMANIE PRAWD * OPOWIEZ BATURY * TRAGEDIA VICTORY * SPRYTNY
JAMES * WZRUSZONY PRZEAOśONY
- Prosto w naszą sieć idzie sobie śledz!... - górował nad rozradowaną Krasulą i jej
równie wesołą załogą głos pana Tomasza, śpiewającego nieco fałszywie, ale za to całym
sercem, starą rybacką pieśń.
- Tam jest te\ mowa o butelce rumu - zauwa\ył od niechcenia Jacek.
- O butelce rumu mogą śpiewać tylko starzy rybacy - nic nie było w stanie zakłócić
radosnego nastroju jego wujka. - A ty, dziecino, masz tu parę groszy i kup sobie colę...
- I dla mnie! - zawołała Zosia znad lusterka, przed którym stroiła miny przymierzając
diamentową kolię.
- Tak, nie zapomnij o siostrzyczce! - upomniał siostrzeńca szef. Skarb Hasan-beja
złocił się tajemniczo i rozbłyskiwał skrami drogich kamieni w półcieniu kabiny. Z\artą
rdzą szkatułę z resztkami wyściełającej ją skóry czyjaś niecierpliwa ręka cisnęła w kąt.
- Dwa złote krzy\e, dziesięć na pięć centymetrów, wysadzane rubinami... - mruczałem
spisując klejnot po klejnocie. - Złoty sygnet z herbem Jastrzębiec... Zośka, zostaw te
diamenty i rzuć mi kawałek kiełbasy... Naszyjnik z pereł...
- Ech, jakbym poszła tak ustrojona na dyskotekę... - westchnęła dziewczyna znad pęta
zwyczajnej.
- Toby pomyśleli, \eś zgłupiała. Bo kto się tak stroi w sztuczną bi\uterię! śe jest
prawdziwa, nikt by się nie domyślił - zaśmiałem się. - Dziękuję, ale mogłaś odkroić
więcej...
- Mę\czyzni są zachłanni! - pochwyciła garść pierścionków i zaczęła je wkładać na
palce. - Ale pan Azbijewicz to ponoć wyjątkowy człowiek...
- Jakbym cię nie znał! - Jacek powrócił z butlą coli. - Ju\ kombinujesz, jak wyłudzić od
biednego samotnika choć pierścioneczek!
- Nie kombinuję! - prychnęła Zośka. - Zresztą... - dodała patrząc z rozmarzeniem na
klejnoty - pan Azbijewicz nie jest ju\ biedny. Spójrz na to wszystko!
- Porsche bym sobie kupił - Jacek zdradził się, \e te\ na dnie jego duszy plączą się
myśli o skarbie.
- A po morskim dnie idą płocie dwie! - zaśpiewał głośniej i radośniej pan Tomasz,
podrzucając rubin, który zaspokoiłby znaczną część marzeń siostrzeńca. - Ju\ sam widok
złota i klejnotów przewraca ludziom w głowach! Nawet takim dzieciom!
- I butelka rumu - próbował odciąć się Jacek.
- I guzik! - zachichotał jego wuj. - Zamiast porsche i kolii na dyskoteki! Znaleziony na
terenie kraju skarb jest własnością państwa! Znalazcy nale\y się tylko nagroda. Zresztą
w kodeksie nie ma słowa skarb , a tylko termin znaleziska i wykopaliska
archeologiczne .
- A pan Azbijewicz?! - jęknęła Zosia. - Przecie\ to jego spadek! Po prapradziadzie
Hasan-beju! Chyba nie zamierzacie go okraść?!
- Po południu pojedziemy do pana Aleksandra ze szkatułą i wszystkim, co w niej
znalezliśmy - burknąłem znad bransolety z szafirów. Niestety te\ i z informacją, \e, jako
znalazcy...
- On znalazcą? - zdumiał się Jacek. - Przecie\ to my!
- No, chyba, \e ty z siostrą. Ja wypełniałem tylko obowiązki słu\bowe. Pan Tomasz...
102
- Ja gimnastykowałem swój rozleniwiony zbyt długim nieróbstwem umysł! - tym
razem szef podrzucił sygnet z Jastrzębcem.
- Ewentualnie zgłoszę pretensje do samej szkatuły. Mam zamiar dać ją odrdzewić i
przechowywać w niej miłosne listy!
Zaśmiał się:
- Ale kontynuując sprawę Azbijewicza. Jako znalazcy przysługuje mu 10% wartości
skarbu. To te\ wyjdzie nielicha sumka! Chyba, \e udowodni, i\ naprawdę zawartość
szkatuły nale\y do niego prawem spadku po zmarłym przed trzema wiekami przodku.
Nie sądzę jednak, \eby w świetle obowiązującego w Rzeczypospolitej prawa kind\ał
wraz z pochwą i wyrytymi na niej wskazówkami Hasan-beja wystarczał do uznania
samotnika znad Lisuń za spadkobiercy, ba, choćby tylko za potomka wojowniczego a
zapobiegliwego Tatara w słu\bie Jana Kazimierza. Przypomnę, \e sam Azbijewicz \alił
się, i\ nie udało mu się zachować \adnych dokumentów związanych z historią rodziny.
Zośka westchnęła z \alem nad upadkiem rodu Azbijewiczów i utratą nadziei na
pierścionek.
Oczy jej brata zabłysły jednak:
- Jasne, \e nie będziemy się wcinać w prawa Azbijewicza! Ale mo\e z nim wspólnie?
Przecie\ ten skarb formalnie nie istnieje! Nie ma go w \adnych wykazach, dokumentach.
Nie ma... i nie będzie!
- Ale co ja powiem dyrektorowi Marczakowi? Przecie\ on wie, \e jestem na tropie
powa\nej sprawy... - zacząłem niewinnie.
- Powie mu pan, \e tropił pan, tropił... - chłopak zaczynał się gorączkować - i nic nie
wytropił! śe przegrał pan. Przecie\ to zresztą prawda! To Zenek wyrwał skarb Hasan-
beja Baturze! Nie pan!
- Doroślejesz! -mruknąłem.
Nadął się z dumą.
- Doroślejesz - powtórzyłem. - Umiesz ju\ kłamać prawdą.
- Jak to?!...
Przerwał mu posmutniały nagle śmiech pana Tomasza:
- Przemyśl sobie: jak to . Tylko na zewnątrz, bo patrzeć na ciebie nie mogę!
Młodociany złodzieju! Ju\ mi z kabiny! A ty, Zośka, te\ nie wyślepiaj tu oczu! Lepiej
wykombinuj coś na obiad!
Podopiecznych szefa wymiotło z jachtu.
Starałem się pracować jak najciszej.
Dopiero po dłu\szym czasie mój przeło\ony sapnął:
- Ech! Pięknie wieje dzisiaj. Szkoda, \e nie mo\na dopłynąć na te twoje Lisunie
jachtem! Taak. Myślisz, \e za tym potworem, tą mazurską Nessie, kryje się coś
ciekawego? Chętnie bym pobył u Azbijewicza do nocy, mo\e stwór się znów poka\e?
Odetchnąłem. Dobry humor powrócił na Krasulę ! Popracowałem jeszcze trochę.
Wreszcie podniosłem głowę znad klejnotów i notesu. Ziewnąłem, odkładając długopis:
- Koniec, szefie! Mo\emy jechać do Azbijewicza.
Zacząłem układać klejnoty w szkatule. Pan Tomasz przyglądał mi się z uwagą: [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
się Jacek...
Na stoliku le\ała paczka owinięta w plastikowy worek, z którego skapywała woda.
Przed nią kind\ał Hasan-beja przybijał do blatu kartkę papieru.
Sięgnąłem po nią pod ramieniem pana Tomasza.
Kulfoniaste pismo głosiło:
Z pozdrowieniami od wspólnika Z.
- Zenek! - zaśmiał się szef. - Szczęście, \e Batura na tyle pogrą\ył się w
rozpamiętywaniu uczucia do Anny, \e nie wpadł na pomysł odprowadzenia nas na
Krasulę ! Mielibyśmy ju\ całą policję Mikołajek na karku!
- Wyszliśmy więc na złodziei! - zachichotał Jacek.
- Có\ - westchnąłem - czasem sprawiedliwość mija się z prawem.
- Pozornie! - stwierdził z przekonaniem praworządny pan Tomasz.
101
ROZDZIAA JEDENASTY
PROSTO W NASZ SIE * DWA ZAOTE KRZYśE * NIE ISTNIEJCY SKARB *
KAAMANIE PRAWD * OPOWIEZ BATURY * TRAGEDIA VICTORY * SPRYTNY
JAMES * WZRUSZONY PRZEAOśONY
- Prosto w naszą sieć idzie sobie śledz!... - górował nad rozradowaną Krasulą i jej
równie wesołą załogą głos pana Tomasza, śpiewającego nieco fałszywie, ale za to całym
sercem, starą rybacką pieśń.
- Tam jest te\ mowa o butelce rumu - zauwa\ył od niechcenia Jacek.
- O butelce rumu mogą śpiewać tylko starzy rybacy - nic nie było w stanie zakłócić
radosnego nastroju jego wujka. - A ty, dziecino, masz tu parę groszy i kup sobie colę...
- I dla mnie! - zawołała Zosia znad lusterka, przed którym stroiła miny przymierzając
diamentową kolię.
- Tak, nie zapomnij o siostrzyczce! - upomniał siostrzeńca szef. Skarb Hasan-beja
złocił się tajemniczo i rozbłyskiwał skrami drogich kamieni w półcieniu kabiny. Z\artą
rdzą szkatułę z resztkami wyściełającej ją skóry czyjaś niecierpliwa ręka cisnęła w kąt.
- Dwa złote krzy\e, dziesięć na pięć centymetrów, wysadzane rubinami... - mruczałem
spisując klejnot po klejnocie. - Złoty sygnet z herbem Jastrzębiec... Zośka, zostaw te
diamenty i rzuć mi kawałek kiełbasy... Naszyjnik z pereł...
- Ech, jakbym poszła tak ustrojona na dyskotekę... - westchnęła dziewczyna znad pęta
zwyczajnej.
- Toby pomyśleli, \eś zgłupiała. Bo kto się tak stroi w sztuczną bi\uterię! śe jest
prawdziwa, nikt by się nie domyślił - zaśmiałem się. - Dziękuję, ale mogłaś odkroić
więcej...
- Mę\czyzni są zachłanni! - pochwyciła garść pierścionków i zaczęła je wkładać na
palce. - Ale pan Azbijewicz to ponoć wyjątkowy człowiek...
- Jakbym cię nie znał! - Jacek powrócił z butlą coli. - Ju\ kombinujesz, jak wyłudzić od
biednego samotnika choć pierścioneczek!
- Nie kombinuję! - prychnęła Zośka. - Zresztą... - dodała patrząc z rozmarzeniem na
klejnoty - pan Azbijewicz nie jest ju\ biedny. Spójrz na to wszystko!
- Porsche bym sobie kupił - Jacek zdradził się, \e te\ na dnie jego duszy plączą się
myśli o skarbie.
- A po morskim dnie idą płocie dwie! - zaśpiewał głośniej i radośniej pan Tomasz,
podrzucając rubin, który zaspokoiłby znaczną część marzeń siostrzeńca. - Ju\ sam widok
złota i klejnotów przewraca ludziom w głowach! Nawet takim dzieciom!
- I butelka rumu - próbował odciąć się Jacek.
- I guzik! - zachichotał jego wuj. - Zamiast porsche i kolii na dyskoteki! Znaleziony na
terenie kraju skarb jest własnością państwa! Znalazcy nale\y się tylko nagroda. Zresztą
w kodeksie nie ma słowa skarb , a tylko termin znaleziska i wykopaliska
archeologiczne .
- A pan Azbijewicz?! - jęknęła Zosia. - Przecie\ to jego spadek! Po prapradziadzie
Hasan-beju! Chyba nie zamierzacie go okraść?!
- Po południu pojedziemy do pana Aleksandra ze szkatułą i wszystkim, co w niej
znalezliśmy - burknąłem znad bransolety z szafirów. Niestety te\ i z informacją, \e, jako
znalazcy...
- On znalazcą? - zdumiał się Jacek. - Przecie\ to my!
- No, chyba, \e ty z siostrą. Ja wypełniałem tylko obowiązki słu\bowe. Pan Tomasz...
102
- Ja gimnastykowałem swój rozleniwiony zbyt długim nieróbstwem umysł! - tym
razem szef podrzucił sygnet z Jastrzębcem.
- Ewentualnie zgłoszę pretensje do samej szkatuły. Mam zamiar dać ją odrdzewić i
przechowywać w niej miłosne listy!
Zaśmiał się:
- Ale kontynuując sprawę Azbijewicza. Jako znalazcy przysługuje mu 10% wartości
skarbu. To te\ wyjdzie nielicha sumka! Chyba, \e udowodni, i\ naprawdę zawartość
szkatuły nale\y do niego prawem spadku po zmarłym przed trzema wiekami przodku.
Nie sądzę jednak, \eby w świetle obowiązującego w Rzeczypospolitej prawa kind\ał
wraz z pochwą i wyrytymi na niej wskazówkami Hasan-beja wystarczał do uznania
samotnika znad Lisuń za spadkobiercy, ba, choćby tylko za potomka wojowniczego a
zapobiegliwego Tatara w słu\bie Jana Kazimierza. Przypomnę, \e sam Azbijewicz \alił
się, i\ nie udało mu się zachować \adnych dokumentów związanych z historią rodziny.
Zośka westchnęła z \alem nad upadkiem rodu Azbijewiczów i utratą nadziei na
pierścionek.
Oczy jej brata zabłysły jednak:
- Jasne, \e nie będziemy się wcinać w prawa Azbijewicza! Ale mo\e z nim wspólnie?
Przecie\ ten skarb formalnie nie istnieje! Nie ma go w \adnych wykazach, dokumentach.
Nie ma... i nie będzie!
- Ale co ja powiem dyrektorowi Marczakowi? Przecie\ on wie, \e jestem na tropie
powa\nej sprawy... - zacząłem niewinnie.
- Powie mu pan, \e tropił pan, tropił... - chłopak zaczynał się gorączkować - i nic nie
wytropił! śe przegrał pan. Przecie\ to zresztą prawda! To Zenek wyrwał skarb Hasan-
beja Baturze! Nie pan!
- Doroślejesz! -mruknąłem.
Nadął się z dumą.
- Doroślejesz - powtórzyłem. - Umiesz ju\ kłamać prawdą.
- Jak to?!...
Przerwał mu posmutniały nagle śmiech pana Tomasza:
- Przemyśl sobie: jak to . Tylko na zewnątrz, bo patrzeć na ciebie nie mogę!
Młodociany złodzieju! Ju\ mi z kabiny! A ty, Zośka, te\ nie wyślepiaj tu oczu! Lepiej
wykombinuj coś na obiad!
Podopiecznych szefa wymiotło z jachtu.
Starałem się pracować jak najciszej.
Dopiero po dłu\szym czasie mój przeło\ony sapnął:
- Ech! Pięknie wieje dzisiaj. Szkoda, \e nie mo\na dopłynąć na te twoje Lisunie
jachtem! Taak. Myślisz, \e za tym potworem, tą mazurską Nessie, kryje się coś
ciekawego? Chętnie bym pobył u Azbijewicza do nocy, mo\e stwór się znów poka\e?
Odetchnąłem. Dobry humor powrócił na Krasulę ! Popracowałem jeszcze trochę.
Wreszcie podniosłem głowę znad klejnotów i notesu. Ziewnąłem, odkładając długopis:
- Koniec, szefie! Mo\emy jechać do Azbijewicza.
Zacząłem układać klejnoty w szkatule. Pan Tomasz przyglądał mi się z uwagą: [ Pobierz całość w formacie PDF ]