[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niewielki mają wybór. śeby nie było wątpliwości, to powiem, \e resztę jeńców zabijają, a
samego posłańca wyprawiają do swoich.
- Po co?
Lukjusz z wyrzutem zerknął na Artemida.
- Wyobraz sobie. Jesteś w stolicy, wojska ruszyły na spotkanie wroga, którego muszą
powstrzymać. W mieście niepokój, wszyscy oczekują nowin. A tu przybywa \ołnierz, jedyny
pozostały przy \yciu z całej armii. Opowiada o klęsce i chcąc nie chcąc, o potędze wroga.
Zalękniony, pełen strachu, mimo woli gloryfikuje najezdzców, osłabia morale i wiarę tych,
którzy przecie\ muszą stanąć do ostatecznej walki o kraj. Teraz ju\ rozumiesz?
Artemid z pobladłą twarzą wstaje i pochyla się nad trybunem. Rozdygotane ręce
szorują po ścianie.
- Na bogów, nie mo\na do tego dopuścić. Obydwaj wiemy, jakie nastroje są w stolicy.
Niech ten człowiek otworzy sobie lepiej \yły.
Lukjusz zni\a głos do szeptu.
- Uspokój się. Tego nikt nie zrobi. Sądzę, \e nawet ty. No powiedz, zrobiłbyś to...
Artemid chwieje się i obraca twarz do okna. Chce, ale nie potrafi odpowiedzieć.
- Widzisz. Jeśli my nie umiemy, to jak mo\emy tego wymagać od \ołnierzy.
Przez okienko widać gwiazdy, chyba po raz pierwszy od tygodnia.
- Lukjuszu - szept jest cichy, niedosłyszalny. - Kogo oni wybiorą?
- Nie wiem. Zdaje się, \e nie ma \adnej reguły. Wybiera i piętnuje \elazem sam
Osteron. Nie bój się, rano będzie wiadomo.
W ciszy znów słychać charkot umierającego. Lecz wydaje się, \e Artemid tego nie
słyszy. Wstaje i lekko kuśtykając zaczyna przemierzać klepisko między dwoma
przeciwległymi ścianami. Rytmiczne mlaskanie najpierw irytuje, a potem, o dziwo, wciąga
\ołnierzy. Błyszczące oczy zdają się z maniakalnym uporem sunąć za zgarbioną sylwetką
centuriona. Nawet umierający \ołnierz cichnie, ulegając nastrojowi.
Artemid stał przy ścianie i w zamyśleniu wydłubywał glinę spomiędzy desek.
Wreszcie otworzył szerzej oczy i potakując myślom odwrócił się ku tamtym. Wyglądało, \e
śpią, mo\e jedynie Lukjusz oddychał zbyt szybko.
- Lukjuszu! - potrząsnął go za ramię. - Wiem... ju\ wiem.
Trybun rozwarł powieki. Wzrok miał pogodny, rozumny i gdyby nie ten uśmiech
błądzący po wargach...
- Co wiesz, centurionie? - spytał, lecz Artemid nie odpowiedział.
Stanął odwrócony do niego plecami.
- śołnierze! - krzyknął zapominając o stra\ach. - Czy wiecie, dlaczego oni nas tu
trzymają?
Milczeli, więc odpowiedział sam sobie..
- Słuchajcie! Jutro jeden z nas zostanie wybrany przez tego mordercę Osterona i
wypuszczony na wolność, aby mógł zanieść naszym matkom i braciom straszną wieść o
klęsce. Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozostałymi; kto walczył wczoraj, ten nie
mo\e mieć wątpliwości.
Podszedł, prawie dotykając siedzących postaci.
- Lecz nie to jest wa\ne. Przed wyruszeniem w drogę Osteron osobiście wypali
posłańcowi swój znak. Wiecie ju\, o co chodzi?
Potoczył wzrokiem.
- Osobiście, on sam to zrobi. Wystarczyłoby chwycić miecz, drąg albo jak kto ma siły,
zadusić \miję. To będzie jedyna szansa, gdy\ nikomu nie przyjdzie do głowy, \e ten jeden,
któremu zostało darowane \ycie, odwa\y się na takie szaleństwo. A wtedy?,. - głos wibrował
mu w gardle. - Wtedy potęga Kanejczyków padnie jak ślepy i kulawy. Czym\e oni są bez
wodza? Niczym. On jeden zbudował i umocnił to plugawe państwo. Jego zabić to zabić
państwo.
Umilkł, chciwie oczekując odpowiedzi. Lecz słyszał jedynie świst własnego oddechu i
cichy śmiech Lukjusza. Tylko oczy \ołnierzy świadczyły, \e nie uronili ani jednego słowa.
Trzasnął pięścią w dłoń i skoczył ku trybunowi.
- Ty... ty... - dławił się. - Czym\e jesteś, kto ci dał prawo?
Lukjusz gwałtownym ruchem chwycił go obydwoma dłońmi za włosy i przyciągnął
do siebie.
- Uspokój się, szaleńcze - szepnął mu do ucha. - I nie bluznij.
Artemid daremnie próbował uwolnić się z niespodziewanie silnego chwytu. Wilgotny
oddech muskał mu twarz.
- Czego ty od nich oczekujesz? Są przyuczeni do walki, a nie do podejmowania
zawiłych decyzji. Teraz muszą sami to przemyśleć i sami dojść do tego. Rozkazem ich nie
zmusisz.
Puścił jego głowę.
- Na mnie te\ nie pluj.
Artemid odskoczył.
- Więc rób - wydyszał - rób coś.
Lukjusz bez słowa wyciągnął w górę, ku smudze światła dłoń, a drugą zaczął coś
zsuwać z palca. Jeszcze moment i trzymał w ręku pierścień. Zwykły, miedziany. nie
wzbudzający po\ądania w rabusiach.
- Oczywiście nie wiesz, co to jest?
Pokręcił głową.
- Co widzisz z dołu?
Zbli\ył twarz.
- Mały kołeczek.
- Zgadza się. Jeśli go wyciągniesz, najlepiej zębami, u góry wysunie się kolec. Biada
temu, kto się nim ukłuje.
Artemid z wra\enia przestał oddychać.
- Wystarczyłoby tym... - wydusił.
- Zgadza się. Osteron. po jednym ukłuciu padnie martwy. Na to nie ma ratunku.
- Skąd to masz?
- Ka\dy z trybunów posiada coś takiego; na wszelki wypadek - dodał i rzucił
przedmiot na dłoń Artemida. Ten omal go nie upuścił.
- Jak to... dajesz mi go?
- Bierz. Tobie bardziej się przyda.
- Ale przecie\ równie dobrze mogą wybrać ciebie.
Lukjusz skrzywił się i dłu\szą chwilę obserwował coraz słabszą smugę światła.
- Czy naprawdę chcesz mnie zmusić do tego, abym powiedział, \e mój wybór nie
będzie miał dla sprawy \adnego znaczenia?
Opierając się o jego ramiona powstał.
- Zpij i niech bogowie mają cię w opiece.
Artemid został na jego miejscu i z uwagą obserwował niknącą sylwetkę. Nie udało mu
się dostrzec twarzy.
Obudził go nienaturalny, piskliwy głos, który wrzeszczał i starał się być grozny.
Odchrząknął podły smak w gardle i skoncentrował wzrok na przybyłych. yródłem hałasu był
stojący przed dwoma Kanejczykami tłumacz.
- Wstańcie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze \ycie.
Ociągając zebrali się w świetle drzwi. Najwy\szy rangą Kanejczyk miał niedu\e oczy
i obwisły lewy policzek, ślad dawnego cięcia. Tłumacz wyszczekał jego słowa.
- Dostojność pyta się, ilu was jest?
Artemid zerknął na Lukjusza, lecz ten stał sztywny i milczący.
- Siedmiu - odparł ktoś z tyłu. - Jest nas tylko siedmiu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
niewielki mają wybór. śeby nie było wątpliwości, to powiem, \e resztę jeńców zabijają, a
samego posłańca wyprawiają do swoich.
- Po co?
Lukjusz z wyrzutem zerknął na Artemida.
- Wyobraz sobie. Jesteś w stolicy, wojska ruszyły na spotkanie wroga, którego muszą
powstrzymać. W mieście niepokój, wszyscy oczekują nowin. A tu przybywa \ołnierz, jedyny
pozostały przy \yciu z całej armii. Opowiada o klęsce i chcąc nie chcąc, o potędze wroga.
Zalękniony, pełen strachu, mimo woli gloryfikuje najezdzców, osłabia morale i wiarę tych,
którzy przecie\ muszą stanąć do ostatecznej walki o kraj. Teraz ju\ rozumiesz?
Artemid z pobladłą twarzą wstaje i pochyla się nad trybunem. Rozdygotane ręce
szorują po ścianie.
- Na bogów, nie mo\na do tego dopuścić. Obydwaj wiemy, jakie nastroje są w stolicy.
Niech ten człowiek otworzy sobie lepiej \yły.
Lukjusz zni\a głos do szeptu.
- Uspokój się. Tego nikt nie zrobi. Sądzę, \e nawet ty. No powiedz, zrobiłbyś to...
Artemid chwieje się i obraca twarz do okna. Chce, ale nie potrafi odpowiedzieć.
- Widzisz. Jeśli my nie umiemy, to jak mo\emy tego wymagać od \ołnierzy.
Przez okienko widać gwiazdy, chyba po raz pierwszy od tygodnia.
- Lukjuszu - szept jest cichy, niedosłyszalny. - Kogo oni wybiorą?
- Nie wiem. Zdaje się, \e nie ma \adnej reguły. Wybiera i piętnuje \elazem sam
Osteron. Nie bój się, rano będzie wiadomo.
W ciszy znów słychać charkot umierającego. Lecz wydaje się, \e Artemid tego nie
słyszy. Wstaje i lekko kuśtykając zaczyna przemierzać klepisko między dwoma
przeciwległymi ścianami. Rytmiczne mlaskanie najpierw irytuje, a potem, o dziwo, wciąga
\ołnierzy. Błyszczące oczy zdają się z maniakalnym uporem sunąć za zgarbioną sylwetką
centuriona. Nawet umierający \ołnierz cichnie, ulegając nastrojowi.
Artemid stał przy ścianie i w zamyśleniu wydłubywał glinę spomiędzy desek.
Wreszcie otworzył szerzej oczy i potakując myślom odwrócił się ku tamtym. Wyglądało, \e
śpią, mo\e jedynie Lukjusz oddychał zbyt szybko.
- Lukjuszu! - potrząsnął go za ramię. - Wiem... ju\ wiem.
Trybun rozwarł powieki. Wzrok miał pogodny, rozumny i gdyby nie ten uśmiech
błądzący po wargach...
- Co wiesz, centurionie? - spytał, lecz Artemid nie odpowiedział.
Stanął odwrócony do niego plecami.
- śołnierze! - krzyknął zapominając o stra\ach. - Czy wiecie, dlaczego oni nas tu
trzymają?
Milczeli, więc odpowiedział sam sobie..
- Słuchajcie! Jutro jeden z nas zostanie wybrany przez tego mordercę Osterona i
wypuszczony na wolność, aby mógł zanieść naszym matkom i braciom straszną wieść o
klęsce. Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozostałymi; kto walczył wczoraj, ten nie
mo\e mieć wątpliwości.
Podszedł, prawie dotykając siedzących postaci.
- Lecz nie to jest wa\ne. Przed wyruszeniem w drogę Osteron osobiście wypali
posłańcowi swój znak. Wiecie ju\, o co chodzi?
Potoczył wzrokiem.
- Osobiście, on sam to zrobi. Wystarczyłoby chwycić miecz, drąg albo jak kto ma siły,
zadusić \miję. To będzie jedyna szansa, gdy\ nikomu nie przyjdzie do głowy, \e ten jeden,
któremu zostało darowane \ycie, odwa\y się na takie szaleństwo. A wtedy?,. - głos wibrował
mu w gardle. - Wtedy potęga Kanejczyków padnie jak ślepy i kulawy. Czym\e oni są bez
wodza? Niczym. On jeden zbudował i umocnił to plugawe państwo. Jego zabić to zabić
państwo.
Umilkł, chciwie oczekując odpowiedzi. Lecz słyszał jedynie świst własnego oddechu i
cichy śmiech Lukjusza. Tylko oczy \ołnierzy świadczyły, \e nie uronili ani jednego słowa.
Trzasnął pięścią w dłoń i skoczył ku trybunowi.
- Ty... ty... - dławił się. - Czym\e jesteś, kto ci dał prawo?
Lukjusz gwałtownym ruchem chwycił go obydwoma dłońmi za włosy i przyciągnął
do siebie.
- Uspokój się, szaleńcze - szepnął mu do ucha. - I nie bluznij.
Artemid daremnie próbował uwolnić się z niespodziewanie silnego chwytu. Wilgotny
oddech muskał mu twarz.
- Czego ty od nich oczekujesz? Są przyuczeni do walki, a nie do podejmowania
zawiłych decyzji. Teraz muszą sami to przemyśleć i sami dojść do tego. Rozkazem ich nie
zmusisz.
Puścił jego głowę.
- Na mnie te\ nie pluj.
Artemid odskoczył.
- Więc rób - wydyszał - rób coś.
Lukjusz bez słowa wyciągnął w górę, ku smudze światła dłoń, a drugą zaczął coś
zsuwać z palca. Jeszcze moment i trzymał w ręku pierścień. Zwykły, miedziany. nie
wzbudzający po\ądania w rabusiach.
- Oczywiście nie wiesz, co to jest?
Pokręcił głową.
- Co widzisz z dołu?
Zbli\ył twarz.
- Mały kołeczek.
- Zgadza się. Jeśli go wyciągniesz, najlepiej zębami, u góry wysunie się kolec. Biada
temu, kto się nim ukłuje.
Artemid z wra\enia przestał oddychać.
- Wystarczyłoby tym... - wydusił.
- Zgadza się. Osteron. po jednym ukłuciu padnie martwy. Na to nie ma ratunku.
- Skąd to masz?
- Ka\dy z trybunów posiada coś takiego; na wszelki wypadek - dodał i rzucił
przedmiot na dłoń Artemida. Ten omal go nie upuścił.
- Jak to... dajesz mi go?
- Bierz. Tobie bardziej się przyda.
- Ale przecie\ równie dobrze mogą wybrać ciebie.
Lukjusz skrzywił się i dłu\szą chwilę obserwował coraz słabszą smugę światła.
- Czy naprawdę chcesz mnie zmusić do tego, abym powiedział, \e mój wybór nie
będzie miał dla sprawy \adnego znaczenia?
Opierając się o jego ramiona powstał.
- Zpij i niech bogowie mają cię w opiece.
Artemid został na jego miejscu i z uwagą obserwował niknącą sylwetkę. Nie udało mu
się dostrzec twarzy.
Obudził go nienaturalny, piskliwy głos, który wrzeszczał i starał się być grozny.
Odchrząknął podły smak w gardle i skoncentrował wzrok na przybyłych. yródłem hałasu był
stojący przed dwoma Kanejczykami tłumacz.
- Wstańcie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze \ycie.
Ociągając zebrali się w świetle drzwi. Najwy\szy rangą Kanejczyk miał niedu\e oczy
i obwisły lewy policzek, ślad dawnego cięcia. Tłumacz wyszczekał jego słowa.
- Dostojność pyta się, ilu was jest?
Artemid zerknął na Lukjusza, lecz ten stał sztywny i milczący.
- Siedmiu - odparł ktoś z tyłu. - Jest nas tylko siedmiu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]