[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Czy oddawna ojciec chory ?
 Stary ręką machnął.
 Albo ja wiem... Mnie się zdaje, że od wieków... Ale o czem to ja chciałem mówić?... Aha, abyś się nie natężał
zbytecznie. Bo widzisz...
Tu nachylił się ku Stanisławowi i, zakrywając się ręką, aby nie być słyszanym, szepnął mu do ucha:
 Mam coś nie coś pieniędzy... Mam, mam! Wystarczy i dla mnie i dla ciebie... Zużytkowałem mój kapitalik,
sfruktyfikowałem bardzo szczęśliwie...
Na usta wybiegł mu znowu uśmiech, a raczej grymas, który całą twarz skurczył i wykrzywił.
 Tylko nikomu  dodał  nikomu o tem nie mów... powiedz Roliczowi, aby nie rozgadywał, bo mnie i tak kradną,
strasznie kradną...
Poruszył się żywo na fotelu, ciągnął kołdrę, spadającą mu z kolan, ku sobie, i zaczął znów cygaro ćmić, spoglądając na
grających, którzy się teraz głośno kłócili.
Chwila wzruszenia minęła. Zygmunt Wilski dawał się już zapominać o obecności od tylu lat niewidzianego syna, a
towarzystwo, zajęte grą i kłótnią, nie zwróciło wcale uwagi na scenę, iaka się przed chwilą między ojcem i synem
rozegrała. Przeszło to niepostrzeżenie i bez żadnego wrażenia.
 Kto są ci panowie?  spytał po chwili Stanisław.
 Kto są?  powtórzył stary, nie odwracając głowy  wielu z nich nie znam... Widzisz, szubrawcy!
 Krótko rzekłszy  mówił pan w kapeluszu, rozpierając się na kanapie  krótko rzekłszy, złodzieje jesteście!
 To prawda...  mruknął Zygmunt Wilski  złodzieje!...
I zaśmiał się głośno.
Zimny dreszcz przeszedł po skórze Stanisława.
 Jak ojciec może  ozwał się  z tymi ludzmi.
Stary zwrócił się ku niemu twarzą wykrzywioną jeszcze grymasem uśmiechu.
 Cóż chcesz ?  odparł.  To jedno mnie rozrywa... Oni mnie bawią. Najzabawniejsze jest szelmostwo ludzkie...
Spać po nocach nie mogę,
więc patrzę... jak oni rozbijają się o guldena.. Słyszysz, jak się kłócą!
W tej chwili od stołu wstała jedna postać. Mały człowieczek, dość dobrej tuszy, z twarzą rumianą, która w tej chwili
pałała ogniem. Wstał i, wychodząc z atmosfery dymu, zbliżył się do starego Wilskiego.
 Pożycz mi pan pięćdziesiąt guldenów... Zygmunt wytrzeszczył na niego zdziwione
oczy.
 Oszalałeś!  odparł  nie dam!
 Cóż ja zrobię ?  mówił mały człeczyna  rozplacić się muszę... przegrałem wszyściuteńko. A dziś, jak Boga
kocham, obiadu jeszcze nie jadłem...
 To idz ukradnij gdzie... ja nie dam...
 Daj pan choć dwadzieścia...
Stary, trzęsąc się cały, szukał czegoś po kieszeniach. Wyjął chustkę do nosa, jakieś papiery zbrukane, a wśród nich
jednego guldena.
 Na, masz!  rzekł.
Z drżącej ręki gulden wypadł na podłogę. Mały człowieczek pochylił się, podniósł i chyłkiem wymknął się z pokoju.
Stanisława dusiło coś w gardle. Czuł, że ani
chwili dłużej pozostać tu nie zdoła. Wstał nagle
i rzekł:
 Zegnam ojca... jutro wyjeżdżam do Krakowa.
Stary Wilski, zasłuchany znowu w kłótnię, toczącą się przy stole, odparł z roztargnieniem:
 Idziesz już... bądz zdrów. Odwiedz mnie czasami... biednego Aazarza...
Rozstali się bez uścisku. Stanisław wyszedł śpiesznie i słyszał jeszcze z przedpokoju głos pana w kapeluszu:
 Zgnijesz w kryminale, szachraju!
I zdało mu się, że dochodzi jego uszu, w odpowiedzi na te słowa, śmiech idyotyczny, zwierzęcy, tego, który był jego
ojcem, a którego jedynie już tylko na świecie bawił i rozrywał widok szelmostwa ludzkiego.
Nazajutrz rano Stanisław wyjechał do Krakowa.
VIII.
Odtąd było mu tak, jak gdyby mu nagle zabrakło powietrza. Szarą mgłą pokrył się świat przed jego oczyma. Zdawało
mu się, że wraz z ojcem odbył ciężką wędrówkę przez życie i wrócił z niej złamany, zgorzkniały, z przygniecionym
mózgiem i wyschłem sercem. Na ludzi nie mógł już odtąd patrzeć okiem młodzieńczem, pełnem wiary i nadziei. W
jego duszy wyrył się na zawsze obraz ojca, owego nędznego Aazarza, śmiejącego się śmiechem zwierzęcym,
zidyociałego a nikczemnego w swym idyotyzmie, cieszącego się z podłości ludzkiej, żyjącego już tylko wrażeniami
złemi i zadowolonego, iż przeszłość występna przyniosła mu majątek. Gdyby go nie posiadał, stoczyłby się odrazu w
bagno, lżony i deptany. %7łe miał pieniądze, więc znęcał się nad tymi, którzy ich nie mieli, wyzyskując ich występne
skłonności dla swojej uciechy. Zawsze w życiu ktoś musiał deptać, albo być deptany,
a zarówno ten ostatni jak i depcący byli podli... Najpodlejszą zaś istotą w świecie, wieczystą kusicielką, której uśmiech,
czułość, uściski nosiły w sobie jad śmiertelny  to kobieta. Ona to z ojca jego, który we wspomnieniach dzieciństwa
przedstawiał mu się najszlachetniejszym z ludzi, uczyniła samolubne zwierzę. Ona stała się powodem znikczemnienia
jego charakteru, dla niej wyrzekł się on jedynaka syna i zostawił go na łasce ludzi, na pastwę losu!
Z takiem wrażeniem i ciężką goryczą w duszy wrócił Stanisław do Krakowa. Ale tu odosobnił się zupełnie; z
najbliższymi kolegami zerwał stosunki, a oddał się gorączkowo pracy, jakkolwiek i ona przestała mu już być osłodą
terazniejszości i nadzieją na przyszłość.
 Dla kogo i na co pracować ?  myślał. Szczytne cele pracy wydawały się mu teraz śmiesznemi.  Cierpiąca
ludzkość! mówił sobie z szyderstwem, to blaga. Cierpi, bo zasłużyła na to. W każdym chorym widział odtąd ślady
występku, dopatrywał się zbrodniczych skłonności. Dać mu siłę, podniecić nerwy, rozigrać wyobraznię, obudzić żądze,
a będzie zbrodniarz. Myśli takie sprawiały mu obrzydzenie, stawał się zimnym, obojętnym na cierpienia ludzkie i z
zamiłowaniem
poświęcał się chirurgii. Krajanie ludzkiego ciała było dla niego niemal rozkoszą; zimnem okiem patrzył na krew, na
drgające pod jego nożem nerwy, na drgający w bólach organizm. Tą zimną krwią i pewnością ręki zyskiwał pochwały i
uznanie profesorów, które przyjmował obojętnie. Przepowiadano mu świetną przyszłość.
A on uśmiechał się z goryczą. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl