[ Pobierz całość w formacie PDF ]

którym byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż ogrodzenia może z dziesięć minut, nie
dostrzegając nikogo, po czym wspiąłem się na nie, zeskoczyłem po drugiej stronie i skierowałem się
w śnieżnobiały i niezmierzony bezkres rozciągającej się przede mną gładzi. Biegłem tak długo, aż
straciłem oddech, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu wylądowałem w zaspie.
Odpocząłem nieco i ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Jak okiem sięgnąć - pustka. %7ładnych
budowli, żadnych śladów, nikogo. Podniesiony na duchu zebrałem się w sobie i ruszyłem w szalejącą
śnieżycę.
12
- Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak! - mówiłem sobie, podtrzymując się na duchu. Tyle że tu nie
było ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i mną.
Z tego co widziałem, w okolicy nie było nic żywego. %7łycie, jak to pamiętałem z wypowiedzi
Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu prawa kręcić się nic żywego. Ja zaś miałem
szansę pozostać żywy tak długo, jak długo byłem w stanie maszerować.
Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś ciepło do utrzymania, a ciepło mogło pochodzić
jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden budynek - powinny być inne. Powinno tu w ogóle być
coś jeszcze oprócz śniegu.
Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym kroku poczułem, jak podłoże ustępuje mi spod
nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na śniegu.
Około jarda przede mną, kawał lodu osunął się gdzieś w dół i spojrzałem na ciemną powierzchnię
wody. Od otworu rozchodziły się promieniste pęknięcia. Byłem na zamarzniętym morzu, a nie na
stałym lądzie.
Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć stopę, a zagłada przyszłaby szybko i
nieubłaganie. Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż rozpłaszczyłem się jak żaba i ruszyłem
w tył, byle dalej od przerębli. Jakieś pięćset jardów od niej wstałem i czym prędzej podążyłem z
powrotem po znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach. Znieg przestawał
padać, ale wiatr nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi puch w miniaturowe zawieje.
Uważnie rozejrzałem się wokoło: pustka i biel. Teraz, gdy wiedziałem czego szukać, ciemny wał
lodu wyraznie wskazywał linię brzegową. Rozciągał się w lewo i prawo jak okiem sięgnąć,
dokładnie na przecięciu linii, którą maszerowałem tutaj.
Tamtędy nie idę - zdecydowałem. Sądząc po paralitycznym śladzie, stamtąd właśnie przybyłem
i wracać nie ma sensu, tym bardziej że na kosmodromie już ostrzą noże na moje powitanie. Wobec
tego trzeba iść brzegiem, w stronę przeciwną niż kosmodrom.
Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt coraz niższego położenia słońca. Gdy zapadnie
noc, zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz. Chyba że znajdę jakieś schronienie, na co na
razie się nie zanosiło.
W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na znalezienie czegokolwiek. Byłem zmęczony, a do
powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko perspektywa zbliżającej się śmierci. Prosta czynność
marszu była wszystkim i musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim rozpoznałem, co oznaczają
poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty. To byli ludzie, którzy na dodatek szli w moim
kierunku. Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem na śniegu; zastygłem w bezruchu patrząc,
jak trzy postacie przemykają cicho jakieś dwieście jardów ode mnie. Przemieszczali się z wprawą
zawodowych narciarzy.
Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym wstałem z nową
nadzieją w sercu. Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale widoczne. Ci narciarze zmierzali
gdzieś, gdzie zdążą przed nocą, nie mieli bowiem ze sobą żadnego sprzętu czy prowiantu. Skoro oni
zdążą, to ja też!
Nie było to jednak takie łatwe. Choć drogę miałem w miarę przetartą, nogi to nie to, co narty,
przynajmniej w tych warunkach.
Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie zawiodła. Miałem już naprawdę dość, gdy goniąc
resztkami sił w przedwieczornym zmroku, zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku. Mój umysł
nadal był w stanie hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę.
- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym kierunku.
Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz grupa budynków. Małe
drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne brzydactwo, dla mnie jednakże piękne. Tylko,
do cholery, co tak skrzypi?
Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to zrozumiałem, a już znalazłem się na brzuchu.
Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem
ode mnie. Do dziś zresztą nie wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że tego nie zrobili. Kroki
maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły. Desperackim wysiłkiem zerwałem się na nogi i
podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w pierwszym z budynków. Potężne
drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku nim, pchany jakimiś rozkazami mego organizmu, których
to rozkazów istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.
Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I ani drgnęły.
%7łycie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście są zabawne, ale gdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl