[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przez sito.
Losenwoldt spojrzał na niego niemal z pogardą.
- Może tak jest w Kalifornii czy na Alasce, ale nie tutaj. W Południowej Afryce złoto
nie jest na wierzchu. Tutaj mamy litą skałę, w której znajdują się minimalne cząsteczki złota.
Skałę trzeba wysadzić, wywiezć na powierzchnię i poddać procesom technologicznym, żeby
wydobyć z niej szczere złoto. Jeżeli chodzi o naszą kopalnię, to z trzech ton surowca
otrzymuje się po przeróbce jedną uncję czystego złota.
Zaskoczyło nas to. Dan aż otworzył usta ze zdumienia.
- Z niektórych tutejszych kopalni w okolicy Odendaalsrus - ciągnął Losenwoldt -
otrzymuje się jedną uncję z półtorej tony. To te najbogatsze. Ale mamy i takie, które dają
jedną uncję z trzech i pół, a nawet z czterech ton surowca.
- A czy z tego przekopu, przez który przeszliśmy, wydobyto już całe złoto? - zapytał
Roderyk, za co na niego z kolei padło spojrzenie pełne pogardy.
- Ależ skąd! Kto by się tam przebijał przekopem przez złotodajną skałę? Ten tunel
służy do transportu.
Prowadzi do pokładów, w których znajduje się złoto. Jest ono notabene dopiero na
głębokości tysiąca dwustu metrów.
- Mój ty Boże! - krzyknął Konrad, wyrażając w ten sposób i nasze uczucia.
Losenwoldt kontynuował swój wykład. Był nadal opryskliwy, ale mimo to
słuchaliśmy z wielkim zainteresowaniem.
- %7łyła... to znaczy złotodajne złoże... jest niezmiernie cienka. To po prostu bardzo
płytka warstewka metalu uwięzionego w skale, ciągnąca się z północy na południe.
Najgłębszy jej odcinek przypada nieco na południe od Welkom. Jest to obszar o kształcie
prostokąta, długości około dwudziestu dwóch kilometrów z północy na południe i mniej
więcej dwunastu kilometrów z wschodu na zachód, przy czym granice jego są dość
nieregularne. W żadnym miejscu grubość żyły nie przekracza dziewięćdziesięciu
centymetrów, a w tej kopalni wynosi przeciętnie trzydzieści dwa i pół centymetra.
Patrzyliśmy na niego ze zdumieniem, ale tylko Dan miał pytanie:
- To się chyba jednak musi opłacać - powiedział z powątpiewaniem. - Chociaż tyle
wysiłku i ekwipunku idzie na tak małą ilość złota.
- Opłaca się - odparł Losenwoldt sucho - inaczej nie byłoby nas tutaj.
Tę zdawkową odpowiedz zinterpretowałem w duchu jako dowód braku
wtajemniczenia w kalkulację przedsiębiorstwa. A jednak musi to być opłacalny interes, skoro
van Huren może sobie pozwolić na takie luksusowe życie, pomyślałem.
Znowu zapanowało milczenie. Towarzystwo Losenwoldta nie sprzyjało miłym i
pogodnym rozmowom. Nawet naturalna skłonność Evana do komenderowania nie znalazła
ujścia. Już w windzie przypuszczałem, że się boi, a teraz wyglądał, jak gdyby nie mógł
zapomnieć, iż nad jego głową piętrzą się miliony ton skały.
- No więc doskonale - odezwał się Losenwoldt, najwyrazniej zadowolony, że
nareszcie zrobił na nas wrażenie. - Proszę zapalić lampy górnicze. Wchodzimy w strefę, w
której nie ma już oświetlenia sufitowego. - Wskazał ręką przekop odchodzący w prawo. -
Zaraz panowie zobaczą, jak wygląda wyrąb skały.
Szliśmy przez pewien czas prosto przed siebie, potem skręciliśmy w prawo. Kiedy
podchodziliśmy do zakrętu, do uszu naszych doszedł dość silny i stale natężający się szum.
- Co to jest? - zapytał Evan nerwowo.
- Częściowo klimatyzacja, częściowo wiercenie - rzucił mu Losenwoldt przez ramię.
Po chwili skończyły się żarówki sufitowe, ale lampki na naszych hełmach wyznaczały trasę.
Nagle zauważyliśmy prócz strumieni naszych własnych świateł jeszcze trzy,
zaczynające się gdzieś na przodzie, a skierowane w tym samym kierunku. Po kilkunastu
krokach zorientowaliśmy się, że pochodzą również z lamp górniczych, ale odbijają się od litej
skały. Doszliśmy bowiem do końca przekopu.
Tutaj ściany nie były już pomalowane na miłą oku biel, zakończoną czerwoną linią.
Były szare i chropowate.
Przewód wentylacyjny urywał się nagle, a z jego szerokiego otworu wydobywał się
świszczący strumień powietrza. Do tego dochodził z oddali terkot świdrów, tak ostry i
przenikliwy, że aż bolesny dla uszu. Hałas był tu chyba większy niż w sześciu dyskotekach
razem wziętych.
Ustawieni na drewnianej platformie trzej górnicy wiercili dziurę tuż pod stropem, na
wysokości mniej więcej dwóch i pół metra. Zwiatła naszych lamp odbijały się od czarnej,
błyszczącej od potu skóry, od materiału ich cienkich spodni i bluz. Zwróciłem uwagę, że
tylko oni nie mieli na sobie grubych białych kombinezonów.
Głównym zródłem hałasu okazała się sprężarka, nie mówiąc o samym świdrze. Przez
chwilę przyglądaliśmy się robocie, a Evan nawet usiłował o coś zapytać, ale zrozumieć go w
tych warunkach mógłby jedynie człowiek potrafiący czytać z warg.
Losenwoldt stał z zaciśniętymi szczękami. Po chwili dał sygnał i ruszył z powrotem, a
my za nim. Byliśmy zadowoleni, że oddalamy się od tego potwornego hałasu. Szedłem na
samym końcu, a kiedy dotarłem do miejsca, w którym znajdowało się zakończenie przewodu
wentylacyjnego, skręciłem, zgasiłem na chwilę swoją lampę i obejrzałem się za siebie. Trzej
górnicy wciąż stali na rusztowaniu, odizolowani od świata nieludzkim terkotem, całkowicie
skoncentrowani na swojej pracy, oświetleni teraz wyłącznie podobnymi do robaczków
świętojańskich lampami górniczymi na hełmach. Kiedy odwrócę się i odejdę, głęboka
ciemność znowu zatrzaśnie się za ich plecami. Pozostał mi w pamięci ten obraz, widok trzech
diabłów przewiercających się do piekła.
Kiedy znalezliśmy się na powrót w szerszym odcinku przekopu, Losenwoldt
kontynuował swój wykład.
- Ci ludzie - powiedział - wiercą otwory głębokie na metr osiemdziesiąt przy pomocy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
przez sito.
Losenwoldt spojrzał na niego niemal z pogardą.
- Może tak jest w Kalifornii czy na Alasce, ale nie tutaj. W Południowej Afryce złoto
nie jest na wierzchu. Tutaj mamy litą skałę, w której znajdują się minimalne cząsteczki złota.
Skałę trzeba wysadzić, wywiezć na powierzchnię i poddać procesom technologicznym, żeby
wydobyć z niej szczere złoto. Jeżeli chodzi o naszą kopalnię, to z trzech ton surowca
otrzymuje się po przeróbce jedną uncję czystego złota.
Zaskoczyło nas to. Dan aż otworzył usta ze zdumienia.
- Z niektórych tutejszych kopalni w okolicy Odendaalsrus - ciągnął Losenwoldt -
otrzymuje się jedną uncję z półtorej tony. To te najbogatsze. Ale mamy i takie, które dają
jedną uncję z trzech i pół, a nawet z czterech ton surowca.
- A czy z tego przekopu, przez który przeszliśmy, wydobyto już całe złoto? - zapytał
Roderyk, za co na niego z kolei padło spojrzenie pełne pogardy.
- Ależ skąd! Kto by się tam przebijał przekopem przez złotodajną skałę? Ten tunel
służy do transportu.
Prowadzi do pokładów, w których znajduje się złoto. Jest ono notabene dopiero na
głębokości tysiąca dwustu metrów.
- Mój ty Boże! - krzyknął Konrad, wyrażając w ten sposób i nasze uczucia.
Losenwoldt kontynuował swój wykład. Był nadal opryskliwy, ale mimo to
słuchaliśmy z wielkim zainteresowaniem.
- %7łyła... to znaczy złotodajne złoże... jest niezmiernie cienka. To po prostu bardzo
płytka warstewka metalu uwięzionego w skale, ciągnąca się z północy na południe.
Najgłębszy jej odcinek przypada nieco na południe od Welkom. Jest to obszar o kształcie
prostokąta, długości około dwudziestu dwóch kilometrów z północy na południe i mniej
więcej dwunastu kilometrów z wschodu na zachód, przy czym granice jego są dość
nieregularne. W żadnym miejscu grubość żyły nie przekracza dziewięćdziesięciu
centymetrów, a w tej kopalni wynosi przeciętnie trzydzieści dwa i pół centymetra.
Patrzyliśmy na niego ze zdumieniem, ale tylko Dan miał pytanie:
- To się chyba jednak musi opłacać - powiedział z powątpiewaniem. - Chociaż tyle
wysiłku i ekwipunku idzie na tak małą ilość złota.
- Opłaca się - odparł Losenwoldt sucho - inaczej nie byłoby nas tutaj.
Tę zdawkową odpowiedz zinterpretowałem w duchu jako dowód braku
wtajemniczenia w kalkulację przedsiębiorstwa. A jednak musi to być opłacalny interes, skoro
van Huren może sobie pozwolić na takie luksusowe życie, pomyślałem.
Znowu zapanowało milczenie. Towarzystwo Losenwoldta nie sprzyjało miłym i
pogodnym rozmowom. Nawet naturalna skłonność Evana do komenderowania nie znalazła
ujścia. Już w windzie przypuszczałem, że się boi, a teraz wyglądał, jak gdyby nie mógł
zapomnieć, iż nad jego głową piętrzą się miliony ton skały.
- No więc doskonale - odezwał się Losenwoldt, najwyrazniej zadowolony, że
nareszcie zrobił na nas wrażenie. - Proszę zapalić lampy górnicze. Wchodzimy w strefę, w
której nie ma już oświetlenia sufitowego. - Wskazał ręką przekop odchodzący w prawo. -
Zaraz panowie zobaczą, jak wygląda wyrąb skały.
Szliśmy przez pewien czas prosto przed siebie, potem skręciliśmy w prawo. Kiedy
podchodziliśmy do zakrętu, do uszu naszych doszedł dość silny i stale natężający się szum.
- Co to jest? - zapytał Evan nerwowo.
- Częściowo klimatyzacja, częściowo wiercenie - rzucił mu Losenwoldt przez ramię.
Po chwili skończyły się żarówki sufitowe, ale lampki na naszych hełmach wyznaczały trasę.
Nagle zauważyliśmy prócz strumieni naszych własnych świateł jeszcze trzy,
zaczynające się gdzieś na przodzie, a skierowane w tym samym kierunku. Po kilkunastu
krokach zorientowaliśmy się, że pochodzą również z lamp górniczych, ale odbijają się od litej
skały. Doszliśmy bowiem do końca przekopu.
Tutaj ściany nie były już pomalowane na miłą oku biel, zakończoną czerwoną linią.
Były szare i chropowate.
Przewód wentylacyjny urywał się nagle, a z jego szerokiego otworu wydobywał się
świszczący strumień powietrza. Do tego dochodził z oddali terkot świdrów, tak ostry i
przenikliwy, że aż bolesny dla uszu. Hałas był tu chyba większy niż w sześciu dyskotekach
razem wziętych.
Ustawieni na drewnianej platformie trzej górnicy wiercili dziurę tuż pod stropem, na
wysokości mniej więcej dwóch i pół metra. Zwiatła naszych lamp odbijały się od czarnej,
błyszczącej od potu skóry, od materiału ich cienkich spodni i bluz. Zwróciłem uwagę, że
tylko oni nie mieli na sobie grubych białych kombinezonów.
Głównym zródłem hałasu okazała się sprężarka, nie mówiąc o samym świdrze. Przez
chwilę przyglądaliśmy się robocie, a Evan nawet usiłował o coś zapytać, ale zrozumieć go w
tych warunkach mógłby jedynie człowiek potrafiący czytać z warg.
Losenwoldt stał z zaciśniętymi szczękami. Po chwili dał sygnał i ruszył z powrotem, a
my za nim. Byliśmy zadowoleni, że oddalamy się od tego potwornego hałasu. Szedłem na
samym końcu, a kiedy dotarłem do miejsca, w którym znajdowało się zakończenie przewodu
wentylacyjnego, skręciłem, zgasiłem na chwilę swoją lampę i obejrzałem się za siebie. Trzej
górnicy wciąż stali na rusztowaniu, odizolowani od świata nieludzkim terkotem, całkowicie
skoncentrowani na swojej pracy, oświetleni teraz wyłącznie podobnymi do robaczków
świętojańskich lampami górniczymi na hełmach. Kiedy odwrócę się i odejdę, głęboka
ciemność znowu zatrzaśnie się za ich plecami. Pozostał mi w pamięci ten obraz, widok trzech
diabłów przewiercających się do piekła.
Kiedy znalezliśmy się na powrót w szerszym odcinku przekopu, Losenwoldt
kontynuował swój wykład.
- Ci ludzie - powiedział - wiercą otwory głębokie na metr osiemdziesiąt przy pomocy [ Pobierz całość w formacie PDF ]