[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na odbytej poprzedniego dnia naradzie poszczególnych dowódców punkty te zostały wybrane
dokoła miasta. Znowu dziwne nieporozumienie. Jeżeli rozpoczynać miało już miasto,
jako wróg wewnętrzny, to rezerwa, skupiona w jednym miejscu, byłaby najodpowiedniejszą.
Byłby ułatwiony przegląd sił, ich celowe i odpowiednie zorganizowanie dla walki,
wreszcie, co najgłówniejsze, użycie ich zgodne ze zmiennymi losami boju, rozpoczętego w
mieście. Było to tym konieczniejsze, że trudno było liczyć na to, aby liczby powstańców,
zestawione na papierze, odpowiadać mogły smutnej nieraz rzeczywistości armii ochotniczej,
organizowanej dopiero tuż przed bojem.
W istocie też obliczenia zawiodły. Gdzie liczono na tysiące, stawiły się setki, gdzie
chciano mieć setki, stawały do dyspozycji dziesiątki zaledwie. Drobne te grupy ze zmniejszoną
wiarą w swe siły już z powodu swej niewielkiej liczby w wahaniu i niepewności, czy
nie należy jeszcze czekać na nadejście większej ilości ochotników, wyczekujące na chwilę
działania w ulewnym deszczu, nie mając pomiędzy sobą komunikacji i łączności, stawały
się w swej męce oczekiwania coraz mniej zdatne do wyrównania szans boju w mieście.
Wreszcie w przepojonym wilgocią powietrzu jękliwie zabrzmiały dzwięki dzwonu.
Było około godziny pierwszej w nocy. Pomimo strat, poniesionych przy zbiórce, część
odważniejszych z organizacji miejskiej biegła na miasto, nawołując mieszkańców do broni
i walki. Była to raczej demonstracja, mogąca nieco rozproszyć siły nieprzyjaciela, niż zamierzone
zapoczątkowanie boju, wiążące wroga, zużywające jego siły tak, aby zmęczony i
słaby stał się łatwym łupem nadchodzącej rezerwy. Ludność, steroryzowana wrażeniami
ubiegłego wieczora, ze zwiększoną ostrożnością, a zatem nadzwyczaj powoli, zbierała się
w oddziały, ulegając w części zupełnemu rozproszeniu przez ściągające się na alarm patrole
gen. Mengdena.
Lecz wreszcie naczelnikowi miasta, Zegrzdzie, udało się zebrać garść ludzi, z którą
wpadł na plac przed główną wartę. Zabity wartownik zdążył jednak uprzedzić wartę, która
pod wodzą komendanta placu, pułkownika Pozniaka, wyskoczyła z budynku i gęstym
ogniem ostrzeliwała zbliżające się szeregi powstańców. Dla zaalarmowania całej załogi
pułkownik Pozniak wypuścił parę rakiet, które, spadając, obsypały skrami nadciągającą
rezerwę.
Krótkim był bój w tym miejscu. Jak zwykle tej nocy, świeży żołnierz, nie mający wewnętrznej
spoistości organizacyjnej, był dobrym tylko wówczas, gdy pierwszy krok jego
na wojence uwieńczony był powodzeniem. Przełamanie uporczywego oporu, gdy trzeba
było dla zwycięstwa manewru i dłuższego wytrwania w ogniu, było zbyt trudnym i pod
względem moralnym, i organizacyjnym. Wojsko rozprzęgało się na oczach grupy i poszczególni
ludzie bez rozkazu, na własną rękę, cofali się najprzód za najbliższe osłony, by
potem ratować się bezładną ucieczką.
Tak stało się i w Płocku. Ludzie, cofający się z placu przed odwachem, zmieszali szeregi
zbliżającej się rezerwy, by z nią razem w bezładnej kupie wycofać się z miasta. Rozpaczliwe
wysiłki Bończy, który z bezczelną odwagą uwijał się na białym koniu po mieście,
pozwoliły na podjęcie bitwy raz jeszcze. W oczekiwaniu oddziałów od zewnątrz, które
jeszcze nie wszystkie nadeszły, Bończa zorganizował atak na koszary, już nie z wewnątrz
miasta, lecz od pola.
Znowu zagrzmiały wystrzały. Rosjanie z okien i dachów sypnęli ołowiem na Polaków,
jak zwykle zresztą przy nocnych atakach, niewielkie wyrządzając szkody. Ze strony polskiej
rzadziej, lecz prawie równie bezskutecznie padały strzały z odległości zbyt wielkiej
na strzelby myśliwskie. Wkrótce stało się widocznym, że bez zewnętrznej pomocy i wlania
przez to nowej energii w szeregi polskie, atak nie posunie się naprzód, że przeciwnie nawet,
znowu nastąpi kryzys bojowy w duszy żołnierza, niezdolnego do dłuższej walki. A
rezerwa nie nadchodziła!
Część jej, jakeśmy już widzieli, wspólnie z awangardą miejską uległa demoralizacji i,
z trudem utrzymana na placu, już potrzebowała nowego moralnego oparcia. Reszta tym
czasem w ciemnej błądziła nocy po polach, topniejąc zwolna przez samowolną dezercję.
W jednym z tych oddziałów zostało zaledwie czterech ludzi. Oddział z za Wisły zastał
most rozebrany i bezsilnie przysłuchiwał się odgłosom boju, przychodzącym doń z za rzeki.
Wreszcie oddział Kowalewskiego, który już był wkraczał na pole bitwy, obsypany
skrami z rakiet, wyrzucanych przez pułkownika Pozniaka, cofnął się w bezładzie pod
wpływem tej niewinnej broni, sądząc, że ma do czynienia z odłamkami pocisków armatnich.
Rezerwa w ten sposób zawiodła.
Jeszcze przed ranem, pod przykryciem ciemnej, dżdżystej nocy, świeży żołnierz polski,
zmęczony wrażeniami przeżytej walki, rozsypał się w różne strony. Dowódca Błasz37 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
Na odbytej poprzedniego dnia naradzie poszczególnych dowódców punkty te zostały wybrane
dokoła miasta. Znowu dziwne nieporozumienie. Jeżeli rozpoczynać miało już miasto,
jako wróg wewnętrzny, to rezerwa, skupiona w jednym miejscu, byłaby najodpowiedniejszą.
Byłby ułatwiony przegląd sił, ich celowe i odpowiednie zorganizowanie dla walki,
wreszcie, co najgłówniejsze, użycie ich zgodne ze zmiennymi losami boju, rozpoczętego w
mieście. Było to tym konieczniejsze, że trudno było liczyć na to, aby liczby powstańców,
zestawione na papierze, odpowiadać mogły smutnej nieraz rzeczywistości armii ochotniczej,
organizowanej dopiero tuż przed bojem.
W istocie też obliczenia zawiodły. Gdzie liczono na tysiące, stawiły się setki, gdzie
chciano mieć setki, stawały do dyspozycji dziesiątki zaledwie. Drobne te grupy ze zmniejszoną
wiarą w swe siły już z powodu swej niewielkiej liczby w wahaniu i niepewności, czy
nie należy jeszcze czekać na nadejście większej ilości ochotników, wyczekujące na chwilę
działania w ulewnym deszczu, nie mając pomiędzy sobą komunikacji i łączności, stawały
się w swej męce oczekiwania coraz mniej zdatne do wyrównania szans boju w mieście.
Wreszcie w przepojonym wilgocią powietrzu jękliwie zabrzmiały dzwięki dzwonu.
Było około godziny pierwszej w nocy. Pomimo strat, poniesionych przy zbiórce, część
odważniejszych z organizacji miejskiej biegła na miasto, nawołując mieszkańców do broni
i walki. Była to raczej demonstracja, mogąca nieco rozproszyć siły nieprzyjaciela, niż zamierzone
zapoczątkowanie boju, wiążące wroga, zużywające jego siły tak, aby zmęczony i
słaby stał się łatwym łupem nadchodzącej rezerwy. Ludność, steroryzowana wrażeniami
ubiegłego wieczora, ze zwiększoną ostrożnością, a zatem nadzwyczaj powoli, zbierała się
w oddziały, ulegając w części zupełnemu rozproszeniu przez ściągające się na alarm patrole
gen. Mengdena.
Lecz wreszcie naczelnikowi miasta, Zegrzdzie, udało się zebrać garść ludzi, z którą
wpadł na plac przed główną wartę. Zabity wartownik zdążył jednak uprzedzić wartę, która
pod wodzą komendanta placu, pułkownika Pozniaka, wyskoczyła z budynku i gęstym
ogniem ostrzeliwała zbliżające się szeregi powstańców. Dla zaalarmowania całej załogi
pułkownik Pozniak wypuścił parę rakiet, które, spadając, obsypały skrami nadciągającą
rezerwę.
Krótkim był bój w tym miejscu. Jak zwykle tej nocy, świeży żołnierz, nie mający wewnętrznej
spoistości organizacyjnej, był dobrym tylko wówczas, gdy pierwszy krok jego
na wojence uwieńczony był powodzeniem. Przełamanie uporczywego oporu, gdy trzeba
było dla zwycięstwa manewru i dłuższego wytrwania w ogniu, było zbyt trudnym i pod
względem moralnym, i organizacyjnym. Wojsko rozprzęgało się na oczach grupy i poszczególni
ludzie bez rozkazu, na własną rękę, cofali się najprzód za najbliższe osłony, by
potem ratować się bezładną ucieczką.
Tak stało się i w Płocku. Ludzie, cofający się z placu przed odwachem, zmieszali szeregi
zbliżającej się rezerwy, by z nią razem w bezładnej kupie wycofać się z miasta. Rozpaczliwe
wysiłki Bończy, który z bezczelną odwagą uwijał się na białym koniu po mieście,
pozwoliły na podjęcie bitwy raz jeszcze. W oczekiwaniu oddziałów od zewnątrz, które
jeszcze nie wszystkie nadeszły, Bończa zorganizował atak na koszary, już nie z wewnątrz
miasta, lecz od pola.
Znowu zagrzmiały wystrzały. Rosjanie z okien i dachów sypnęli ołowiem na Polaków,
jak zwykle zresztą przy nocnych atakach, niewielkie wyrządzając szkody. Ze strony polskiej
rzadziej, lecz prawie równie bezskutecznie padały strzały z odległości zbyt wielkiej
na strzelby myśliwskie. Wkrótce stało się widocznym, że bez zewnętrznej pomocy i wlania
przez to nowej energii w szeregi polskie, atak nie posunie się naprzód, że przeciwnie nawet,
znowu nastąpi kryzys bojowy w duszy żołnierza, niezdolnego do dłuższej walki. A
rezerwa nie nadchodziła!
Część jej, jakeśmy już widzieli, wspólnie z awangardą miejską uległa demoralizacji i,
z trudem utrzymana na placu, już potrzebowała nowego moralnego oparcia. Reszta tym
czasem w ciemnej błądziła nocy po polach, topniejąc zwolna przez samowolną dezercję.
W jednym z tych oddziałów zostało zaledwie czterech ludzi. Oddział z za Wisły zastał
most rozebrany i bezsilnie przysłuchiwał się odgłosom boju, przychodzącym doń z za rzeki.
Wreszcie oddział Kowalewskiego, który już był wkraczał na pole bitwy, obsypany
skrami z rakiet, wyrzucanych przez pułkownika Pozniaka, cofnął się w bezładzie pod
wpływem tej niewinnej broni, sądząc, że ma do czynienia z odłamkami pocisków armatnich.
Rezerwa w ten sposób zawiodła.
Jeszcze przed ranem, pod przykryciem ciemnej, dżdżystej nocy, świeży żołnierz polski,
zmęczony wrażeniami przeżytej walki, rozsypał się w różne strony. Dowódca Błasz37 [ Pobierz całość w formacie PDF ]