[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pracy.
- Jak udał się lot nad górami? - zapytałem.
- Papa przyleci dopiero pojutrze - krótko stwierdziła Alinką.
Po obiedzie poszedłem do ratowników mających swoją siedzibę obok hotelu.
Chciałem z nimi porozmawiać na temat jaskini. Przywitało mnie dwóch mężczyzn. Jeden był
średniego wzrostu, szczupły i tak siwy, że aż biały. Dlatego koledzy mówili do niego  Biały .
Szef stacji był wyższy, tęższy i na jego okrągłej twarzy wiecznie gościł uśmiech.
- Każdy słyszał legendę o jaskini Dobosza i ukrytym tam skarbie - rzekł Biały. - Nawet
kiedyś tam byłem, ale nigdy nie rozgłaszaliśmy, że coś takiego jest. Zawsze znalezliby się
odważni, którzy chcieliby tam wejść i kłopot gotowy. Ktoś wiedział, że panowie tam
poszliście?
- Nie - przyznałem się.
- No właśnie - szef ratowników smutno pokiwał głową. - Ludzie wychodzą w góry,
gubią się, nie wracają na noc i szukaj wiatru w polu. Zawsze trzeba przynajmniej w recepcji, u
szefa schroniska zostawić informację, dokąd idziemy, jaką trasą i o której chcemy wrócić.
Powiem panu, że o tym kominie i tych dwóch komnatach na dole nie wiedzieliśmy.
- Pamiętam, jak kiedyś stary żołnierz opowiadał mi o pościgu za jakąś parą upowców -
wtrącił się do rozmowy trzeci ratownik. - Podobno było to po 1947 roku. Gonili ich aż od
Nasicznego. Zcigani zwiali na połoninę Wetlińską. Zaczęli się ostrzeliwać. Jeden z nich
zginął, a drugi był ranny. Jednak wtedy myśleli, że im uciekł.
Milczenie, które zapadło po tych słowach przerwał dzwonek mojego telefonu
komórkowego.
- Panie Tomaszu - odezwał się jeden ze specjalistów. - Zatrzymaliśmy się w
Lutowiskach na obiad i ktoś nam ukradł furgonetkę. Wychodząc widzieliśmy, jak odjeżdżała
w stronę Ustrzyk Górnych. Policję już powiadomiliśmy...
Zaszliśmy po żołnierzy, którzy ustawili się na końcu naszej kolumny. Maciek
skierował się na południe. Dotarliśmy do strumyka w głębokim parowie. Po kamieniach
leżących na dnie wspinaliśmy się ku górze. Nasz marsz obudził jakieś niezwykle odporne na
chłód takiej wody komary, które rozpoczęły bezlitosny atak na nasze spocone i rozgrzane
ciała. Trochę się ślizgaliśmy na kamieniach, ale chyba wędrówka ta była lepsza niż taplanie
się w świeżej bryi błota leżącego na zboczu góry. Doszliśmy do maleńkiej łączki, która była
szczytem góry, ale pół kilometra od nas był drugi czubek tego samego wzniesienia, tyle że
porośnięty gęstym lasem. Musieliśmy przedzierać się przez gęste zarośla pokrzyw. Maciek
skręcił na wschód i nagle po krótkim zjezdzie ze zbocza byliśmy na ścieżce zielonego szlaku.
Po dwudziestominutowej wędrówce byliśmy już na Przełęczy Szczycisko. Teraz szliśmy
utwardzoną drogą, miejscami asflatową, miejscami szutrową.
Po półtorej godziny wyszliśmy na stok. Po prawej mieliśmy zielony szczyt góry, a po
lewej cudowny widok na dolinę Sanu sunącego leniwie jak wąż w stronę Jeziora Solińskiego.
Widzieliśmy także jakieś ruiny i indiańskie tipi.
- Rancho opanowali Indianie - stwierdziłem. - Może zejdziemy tam? - zwróciłem się
do Maćka.
Chłopak kiwnął głową.
- Czemu pan mówi o rancho? - dopytywała się Czarna jednocześnie zalotnie
spoglądając na Leśnika idącego obok mnie.
- Latem 1957 roku w Tworylnem, bo tak nazywa się to miejsce, które widzisz przed
nami - opowiadałem - pojawiło się dwóch mężczyzn na koniach. Postanowili, że będą
wypasać bydło w stylu Dzikiego Zachodu. Choć było to tylko spełnienie marzeń tych dwóch
panów, a dosyć mizerny efekt finansowy przedsięwzięcia, to wieść o tym rozniosła się po
całej Polsce. Rok pózniej kręcono tu film pod tytułem  Rancho Texas , a po kolejnym władze
zorganizowały akcję  Rancho  59 . Potem nadzór nad tym terenem przejęły służby Rady
Ministrów organizując tu łowisko dla prominentów. W 1991 roku w tym samym miejscu
zorganizowano międzynarodowy zjazd miłośników kultury indiańskiej.
Z daleka zobaczyliśmy, jak w naszym kierunku ruszyła grupka mężczyzn z piórami we
włosach, ubranych w przedziwne skórzane stroje.
Spotkaliśmy się na łące koło ruin jakiegoś domostwa. Na czele Indian stał Dusza
Sokoła, który spoglądał na nas ponuro. Towarzyszący mu Indianie mieli grozny wyraz twarzy,
a w rękach ściskali toporki.
- Chyba czerwoni bracia są na wojennej ścieżce - rzekł Leśnik.
- Blada twarz z rządowej armii ma rację - przyznał Dusza Sokoła. - Jakieś blade
twarze pod nieobecność wojowników napadły na naszą wieś strasząc niewiasty i dzieci.
Napastnicy byli ubrani jak armia, czyli jak wy.
Wystąpiłem przed grupę.
- Dusza Sokoła wie, że choć nasze dusze nie są wolne od grzechów, to jednak nie
bylibyśmy zdolni do takich rzeczy - odezwałem się. - Chciałbym też porozmawiać na inny
temat...
Dusza Sokoła zainteresował się moim ostatnim zdaniem. Odwrócił się do swoich
Indian i o czymś z nimi szeptał.
- Dobrze - zgodził się. - Możecie zejść do doliny, ale nie zbliżajcie się do naszego
obozu.
- Fajnie tak zostać Indianinem - przemówiła nieco rozmarzona Czarna. - Zrzucić te
wojskowe łachy i pochodzić w sukience, spać w ciepłym posłaniu...
- Na to fajne życie trzeba niekiedy zarabiać cały rok - stwierdził Leśnik - o ile ktoś nas
nie okradnie, nie pobije lub dla zabawy nie napadnie. Wtedy to wszystko traci sens.
Zeszliśmy nad kamienisty brzeg Sanu. Obozowisko Indian było sto metrów od nas;
Indianie wystawili dwóch wartowników, którzy cały czas nas obserwowali. Zostawiłem
plecak i ruszyłem do namiotu Duszy Sokoła, który stał w środku wioski liczącej kilkanaście
szałasów.
- Siadaj, bracie - Dusza Sokoła wskazał mi miejsce. - Mów, co cię do mnie sprowadza.
- Powiedziałeś Maćkowi, że dolina Solinki doprowadzi nas do rozwiązania zagadki.
Co miałeś na myśli?
- Jesteś na tej drodze i to najważniejsze.
Dusza Sokoła sięgnął po fajkę i kapciuch z tytoniem.
- Chodz, przejdziemy się - zaprosił mnie.
Wyszliśmy z obozowiska nad San. Szliśmy wzdłuż brzegu. Dusza Sokoła milczał, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl