[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ale przestwór głośny świszczącym koło uszu powietrzem i bijącymi o kamienisty grunt podkowami,
przestwór rozjaśniony od spodu rzęsistym gradem iskier, które w przelocie łącząc się promieniami,
tworzyły czasem niby łamania się jakiejś ognistej fali - aż jednej i z drugiej strony tak ciemny, tak
ciemny, że chyba świata nie było. Wtem nagle wyskakuje masa czarna, ogromna - to góra, ale daleko,
na tej górze łuną bije godna tego krajobrazu pochodnia - może wybuch wulkanu?... ot, już blisko... nie,
to nie wulkan - to gmach tylko cały w płomieniach, a mury, grube jak czarna siarka, odbijają
nieprzejrzystymi kratami od tej ze wszystkich okien rażącej światłości. Czy gmach się pali?... Nie - to
jakaś uczta zapewne, bo mię niby dzwięk muzyki zaleciał, niby gwar ludzkich głosów - ale Sokół tym
okropnym rżeniem boleści i trwogi, co to je kwikiem końskim nazywają, zagłuszył wszystko - poczułem
drgnięcie całej skóry jego, mokre płaty ciepłej piany padły mi na ręce i czoło - znać było, że sił nowych
dobywa. Chciałem wstrzymać - żal mi się zrobiło karego - lecz gdzież tam wstrzymać podobna?
Szarpaliśmy się przez chwilę, a ledwie tego dokazałem, że gdym chciał w tył zawrócić, on na bok
skręcił i znowu biegł strzałą. A więcej moja niż jego była w tym wina. Przyznam się, że lubiłem ową
tabunową niesforność i nigdy go od tysięcznych nie odzwyczaiłem narowów, bo mi jakoś było
przyjemniej pohulać na takim samowolnym i dzikim stworzeniu, milej popróbować się lub - jak dnia
owego - poszaleć z taką swobodą i nieugiętą naturą, niż mieć tylko ciągle posłuszne mej woli narzędzie.
Zresztą trzech rzeczy pewny byłem: - nóg Sokoła, że się nie potkną - popręgu siodła, że nie pęknie -
siebie samego, że nie spadnę i że gdy zechcę, bez szwanku choćby w największym pędzie na ziemię
zeskoczę.
Tymczasem przez cały dzień nabrzmiewające chmury coraz częściej zbijały się po niebie - przeciągły
huk grzmotu rozlegał się i konał długim, ponurym echem, od chwili do chwili błyskawica zapalała pół
widnokręgu i znów gasła, gorącość jakaś ciężka, dusząca wypełniła powietrze, ale żaden wichru
poświst, żadna deszczu kropla nie ulżyły obłokom, nie odświeżyły ziemi. - Spojrzałem dokoła: góra,
zamek,
światła, wszystko jakby się w ziemię zapadło i zniknęło bez śladu. Gdzie szła droga, ni dopatrzeć, ni
domyślić się nawet. Wtem chrapliwy i natężony oddech drugiego konia ucho moje uderzył. Zwróciłem
się na prawo i rozeznałem wśród ogólnej czarności jakąś czarność mocniejszą, prawie do cieniu mojego
podobną, gdyż miała także kształt ludzkiej na koniu siedzącej postaci.
- Z drogi, z drogi! - ozwał się głos pewny, rozkazujący, lecz miękki, jak gdyby się z piersi niedorosłego
młodzieńca wydobył.
- A z której i na którą, mój niewidzialny towarzyszu? - odrzekłem bardzo wesoło. - Wdzięcznym ci
będę, jeśli mi to powiesz, gdyż właśnie zdaje mi się, że zbłądziłem trochę.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem mocne świśnienie pręta i smagnienie, które na łeb Sokołowi padło, a
potem śmiech przycięty, wyzywający i szelest niby długiej szaty, która mię w przelocie lekko nawet z
boku musnęła.
Zerwałem się na strzemionach, jak gdybym mógł był i sam dowidzić, i stać się widzialnym.
- Ha! kiedy tak! - krzyknąłem - więc teraz mnie z drogi, mnie z drogi precz!
I w tejże chwili owładnąłem Sokoła, co się zżymał i wyginał, potoczyłem nim jak dzieckiem, jak własną
ręką, jak myślą moją - nie zastanowiłem się, co chcę uczynić, co zrobię? tylko instynktownie czułem
potrzebę ciśnięcia się na poprzek temu szaleńcowi, choćbyśmy we wzajemnym starciu wszystkie kości
mogli strzaskać sobie. Mój kary odgadł zamiar - rozjątrzony własną obelgą, lepiej, zupełniej zjednoczył
się z chęciami moimi; wszystkich muskułów siłę natężył i wspiął się niby do przeskoczenia najwyższej
bariery, lecz nagle - długim wężem rozdarło się niebo - piorun - trzask - blask - jedno oka mgnienie -
czy wy rozumiecie, jak to wszystko było prędkie - jak niespodziane? - A jak to trwa długo!...
Jam ją wtedy, ujrzał po raz pierwszy.
Tak jest, po raz pierwszy ujrzałem przy jednym błysku pioruna. I najpierw zalśniła mi tylko jej twarz
blada a cudnie piękna - reszty postaci dowidzić nie mogłem. Pamiętam, że targnąłem koniem, ze
pózniej on mną targnął, że niepojętym dziwem utrzymaliśmy się oba, ale jak się to stało? jakim
sposobem wkrótce zrównałem się z nią i przy jej boku koń w konia sadziłem? - tego dziś jeszcze sobie
wytłumaczyć nie mogę.
Długo jechaliśmy tak obok siebie w najgłębszym milczeniu, tylko już wicher zrywać się zaczynał; kiedy
niekiedy szerokie krople deszczu na twarz lub ręce spadały i kiedy niekiedy znowu świstał w powietrzu
ów pręt do biegu naglący - ale przynajmniej nie mojego na ten raz wierzchowca. I owszem, znać było,
że ciemna postać kobiety chce mnie prawem prostego wyścigu uprzedzić. Lecz nie z Sokołem taka
sprawa - mój Sokół wyciągnął się struną tuż przy ziemi i na krok przegonić się nie dał - i pędziliśmy
oboje, a tylko z ruchu i ze słuchu miarkowałem, że po kamieniach lub po piasku, że po zagonach, lub
po łąkach pluskających wilgocią. Nareszcie droga w górę się podniosła i galop naszych koni ociężał
trochę. Towarzyszka moja z największą niecierpliwością kilka razy syknęła, a mnie się zdało, że poza
nami tętent jakiś słychać było.
- Nie - nie! aby też oni mię nie dościgną! - powtórzył kilkakrotnie tem sam glos śmiały a dzwięczny,
który mi się z początku głosem młodzieńca wydawał, i nie wiem, czy za jego pomocą, czy za pomocą
ostrogi - na długość szyi końskiej ciemna postać wysunęła się przede mnie. Deszcz już wtedy lał
strumieniami - błyskanie ustało - nie widziałem nic a nic dokoła, tylko mi wśród czarnej owej nocy
obrazów świeciła jakby czarodziejską sztuką dokładniej w pamięmi odbita twarz tej kobiety - a twarz
sama bez innych członków ciała, bez zaokrąglenia nawet w pełność wydatnej głowy, twarz jakby z
srebrnej tarczy księżyca wykrojona na tle zupełnie bezbarwnego nieba.
Czyż ja chciałem ją gonić - to Sokół mój gonił przecież - gonił - i gdyśmy u szczytu góry stanęli, kopyta
jego o bruk zadzwoniły. Rozeznałem jakieś załamy murów, po odbiciu tętentu odgadłem, że się jedno i
drugie sklepienie przebywa, aż na koniec brzęknął gdzieś łańcuch, rozpadła się, mógłbym
najsprawiedliwiej powiedzieć, rozpękła wzniesiona przed nami masa i niespodzianie płomienna jasność
wylała się z tego otworu - domyśliłem się tylko, że to był ów gorejący zamek, do którego z innej
przybyłem strony, ale przekonać w pierwszej chwili nie mogłem się zupełnie, tak mię to nagłe światła [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl