[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tłumy, jakich nie widziała jeszcze nigdy. Mimo wiatru i nieustającego deszczu, wielu ustawiło
się od razu w szpaler, by zaklepać sobie miejsce i obserwować orszak pogrzebowy.
Niektórzy przywdziali jakieś czarne elementy odzieży -płaszcze, chusty - lecz całość, mimo
ściszonych głosów i poważnych min, bardzo przypominała odpustowy jarmark. Dzieci biegały
dookoła, nie zważając na powagę chwili. Raz po raz z grupy plotkujących ludzi dolatywał
śmiech. Helen wyczuwała aurę oczekiwania, która nadawała ją, mimo okoliczności, niemal
radością,
To nie tylko sama obecność tylu ludzi wprawiała ją w pogodny nastrój. Była - nie bała
się do tego przyznać - po prostu szczęśliwa, że jest znowu na Spector Street. Placyki, z tymi
karłowatymi drzewkami i zszarzałą trawą były jej bliższe niż wykładane dywanami korytarze,
po których przywykła spacerować. Anonimowe twarze na balkonach i uliczkach znaczyły
więcej niż koledzy z uniwersytetu. Jednym słowem - czuła się jak w domu.
Wreszcie pojawiły się samochody, sunąc w ślimaczym tempie przez wąskie uliczki.
Gdy nadjechał karawan, z małą trumienką obłożoną kwiatami, kilka kobiet w tłumie wydało
cichy okrzyk bólu. Ktoś zasłabł; wokół niego zebrała się od razu niespokojna grupa ludzi.
Nawet dzieci jakoś ucichły.
Helen obserwowała wszystko z suchymi oczami. Niełatwo poddawała się łzom,
zwłaszcza w obecności innych. Kiedy drugi samochód, ten z Anne-Marie i dwiema innymi
kobietami, zrównał się z nią, Helen spostrzegła, iż osierocona matka również powstrzymuje
się przed publicznym okazywaniem cierpienia. Właściwie to sprawiała wrażenie nieomal
ogłuszonej nagłymi wydarzeniami. Siedziała wyprostowana na tylnym siedzeniu z bladą
twarzą, będącą obiektem powszechnego współczucia. Przykro było o tym myśleć, ale Helen
czuła wewnętrznie, że są to najpiękniejsze chwile Anne-Marie. Oto dzień, w którym wyrwana
została z szarości życia, by stanąć w centrum powszechnej uwagi. Orszak pogrzebowy
powoli przesunął się i zniknął gdzieś w oddali.
Tłum wokół Helen zaczął się już przerzedzać. Pozostawiła grupkę płaczek, które
nadal stały na chodniku, i ruszyła w stronę Butfs Court. Miała zamiar wrócić do owego
zamkniętego mieszkania i sprawdzić, czy pies nadal tam siedzi. Jeśli tak, to ulży sumieniu i
zawiadomi dozorcę.
Placyk przed Butfs Court był, o dziwo, praktycznie pusty. Widocznie mieszkańcy,
będąc sąsiadami Anne-Marie, poszli na mszę do przykrematoryjnej kaplicy. Pozostały
jedynie dzieci, bawiące się wokół piramidy ogniska. Ich zwielokrotnione echem głosy grzmia-
ły na pustym placu. Dotarłszy do mieszkanka, została zaskoczona widokiem otwartych drzwi.
Tak samo wyglądało to miejsce, gdy przyszła tu po raz pierwszy. Widok wnętrza przyprawił
ją o zawrót głowy. Ileż to razy w ciągu ubiegłych kilku dni wyobrażała sobie, że stoi tu,
spoglądając w mrok. Z wnętrza nie dochodził żaden dzwięk. Pies pewnie uciekł - albo, co też
możliwe, zdechł. Nic się nie może stać jeśli wejdzie tam ostatni raz i zobaczy twarz namalo-
waną na ścianie oraz tę myśl obok.
Słodkości dla słodkiej". Nie szukała zródła, skąd pochodzi to zdanie. Nie ma to
znaczenia, myślała. Czymkolwiek było kiedyś, teraz jest już zmienione, tak jak wszystko,
włączając ją, Zatrzymała się na chwilę w living-roomie, by napawać się czekającym spotka-
niem. Gdzieś daleko w tyle rozległ się wrzask dzieci, podobny do wrzawy oszalałych ptaków.
Obeszła stertę starych mebli i ruszyła w stronę krótkiego korytarzyka, łączącego oba
pokoje, nieustannie odwlekając tę upragnioną chwilę. Serce biło jej gwałtownie, na ustach
igrał uśmiech.
Nareszcie! Jest! Portret był niewyrazny, lecz jak zwykle przekonujący. Ruszyła do
wnętrza mrocznego pokoju, by w pełni móc podziwiać obraz i po chwili jej stopy natrafiły na
materac, który ciągle leżał rzucony w kącie. Spojrzała na podłogę. Brudne legowisko zostało
wywrócone, ukazując tę nie podartą stronę. Kilka koców i owinięta w szmaty poduszka
spoczywały na wierzchu. Coś zajaśniało w fałdach najbliższego łachmana. Pochyliła się i
spostrzegła garść słodyczy - czekoladek i cukierków - zawiniętych w jasny papier. Między
nimi tkwiło, ani tak kuszące, ani słodkie, kilkanaście żyletek. Na niektórych widać było krew.
Wyprostowała się i zaczęła cofać, gdy nagle z sąsiedniego pokoju doleciało ją bzyczenie.
Obróciła się i w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciemniej, gdy między nią a światłem
stanęła jakaś postać. Mężczyzna stał w drzwiach, pod światło, więc nie widziała go wyraznie,
ale za to doskonale wyczuwała. Pachniał jak wata cukrowa, a bzyczenie przyszło wraz z nim
albo było wręcz w nim samym.
- Przyszłam, żeby tylko popatrzeć - wyjąkała - ... na ten rysunek.
Bzyczenie narastało - cisza sennego popołudnia bezpowrotnie zniknęła. Mężczyzna
w drzwiach się nie poruszył.
- Cóż - powiedziała - obejrzałam już sobie wszystko. - Audziła się, że na te słowa
człowiek odsunie się i przepuści ją do wyjścia, lecz on ani drgnął. Nie miała dość odwagi, by
to wymusić pchaniem się do drzwi.
- Powinnam już iść - powiedziała, zdając sobie sprawę, że mimo wysiłków z każdej
sylaby wyziera strach. - Czekają na mnie...
Nie było to kompletne kłamstwo. Dziś wieczorem byli zaproszeni do Apollinaire" na
kolację. Lecz do ósmej pozostały cztery godziny. Jeszcze dużo czasu upłynie, nim zaczną jej
szukać.
- Pan wybaczy - rzekła niepewnie.
Bzyczenie nieco ucichło i w tej nagłej ciszy odezwał się mężczyzna. Jego matowy
głos był nieomal równie słodki. jak zapach, który rozsiewał wokół.
- Nie ma pośpiechu - wyszeptał.
- Jestem umówiona...
Choć nie widziała jego oczu, czuła je na sobie. Ogarnęła ją senność, podobnie jak
latem, które teraz śpiewało jej w głowie.
- Przybyłem po ciebie - powiedział. Powtórzyła w myślach te trzy słowa. Przybyłem
po ciebie. Jeśli były grozbą, to z całą pewnością tak nie brzmiały.
- Nie znam... cię - odparła.
- To prawda - wyszeptał. - Ale we mnie wątpiłaś.
-Wątpiłam?
- Nie wystarczyły ci zasłyszane opowieści ani napisy na ścianach. Więc byłem
zmuszony sam przybyć.
Senność mąciła jej umysł, lecz uchwyciła ogólny sens tych słów. To, że był legendą,
a ona nie wierząc w niego, zmusiła go do ukazania karzącej dłoni. Spojrzała na te dłonie.
Jednej brakowało. Zamiast niej umocowano hak. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
tłumy, jakich nie widziała jeszcze nigdy. Mimo wiatru i nieustającego deszczu, wielu ustawiło
się od razu w szpaler, by zaklepać sobie miejsce i obserwować orszak pogrzebowy.
Niektórzy przywdziali jakieś czarne elementy odzieży -płaszcze, chusty - lecz całość, mimo
ściszonych głosów i poważnych min, bardzo przypominała odpustowy jarmark. Dzieci biegały
dookoła, nie zważając na powagę chwili. Raz po raz z grupy plotkujących ludzi dolatywał
śmiech. Helen wyczuwała aurę oczekiwania, która nadawała ją, mimo okoliczności, niemal
radością,
To nie tylko sama obecność tylu ludzi wprawiała ją w pogodny nastrój. Była - nie bała
się do tego przyznać - po prostu szczęśliwa, że jest znowu na Spector Street. Placyki, z tymi
karłowatymi drzewkami i zszarzałą trawą były jej bliższe niż wykładane dywanami korytarze,
po których przywykła spacerować. Anonimowe twarze na balkonach i uliczkach znaczyły
więcej niż koledzy z uniwersytetu. Jednym słowem - czuła się jak w domu.
Wreszcie pojawiły się samochody, sunąc w ślimaczym tempie przez wąskie uliczki.
Gdy nadjechał karawan, z małą trumienką obłożoną kwiatami, kilka kobiet w tłumie wydało
cichy okrzyk bólu. Ktoś zasłabł; wokół niego zebrała się od razu niespokojna grupa ludzi.
Nawet dzieci jakoś ucichły.
Helen obserwowała wszystko z suchymi oczami. Niełatwo poddawała się łzom,
zwłaszcza w obecności innych. Kiedy drugi samochód, ten z Anne-Marie i dwiema innymi
kobietami, zrównał się z nią, Helen spostrzegła, iż osierocona matka również powstrzymuje
się przed publicznym okazywaniem cierpienia. Właściwie to sprawiała wrażenie nieomal
ogłuszonej nagłymi wydarzeniami. Siedziała wyprostowana na tylnym siedzeniu z bladą
twarzą, będącą obiektem powszechnego współczucia. Przykro było o tym myśleć, ale Helen
czuła wewnętrznie, że są to najpiękniejsze chwile Anne-Marie. Oto dzień, w którym wyrwana
została z szarości życia, by stanąć w centrum powszechnej uwagi. Orszak pogrzebowy
powoli przesunął się i zniknął gdzieś w oddali.
Tłum wokół Helen zaczął się już przerzedzać. Pozostawiła grupkę płaczek, które
nadal stały na chodniku, i ruszyła w stronę Butfs Court. Miała zamiar wrócić do owego
zamkniętego mieszkania i sprawdzić, czy pies nadal tam siedzi. Jeśli tak, to ulży sumieniu i
zawiadomi dozorcę.
Placyk przed Butfs Court był, o dziwo, praktycznie pusty. Widocznie mieszkańcy,
będąc sąsiadami Anne-Marie, poszli na mszę do przykrematoryjnej kaplicy. Pozostały
jedynie dzieci, bawiące się wokół piramidy ogniska. Ich zwielokrotnione echem głosy grzmia-
ły na pustym placu. Dotarłszy do mieszkanka, została zaskoczona widokiem otwartych drzwi.
Tak samo wyglądało to miejsce, gdy przyszła tu po raz pierwszy. Widok wnętrza przyprawił
ją o zawrót głowy. Ileż to razy w ciągu ubiegłych kilku dni wyobrażała sobie, że stoi tu,
spoglądając w mrok. Z wnętrza nie dochodził żaden dzwięk. Pies pewnie uciekł - albo, co też
możliwe, zdechł. Nic się nie może stać jeśli wejdzie tam ostatni raz i zobaczy twarz namalo-
waną na ścianie oraz tę myśl obok.
Słodkości dla słodkiej". Nie szukała zródła, skąd pochodzi to zdanie. Nie ma to
znaczenia, myślała. Czymkolwiek było kiedyś, teraz jest już zmienione, tak jak wszystko,
włączając ją, Zatrzymała się na chwilę w living-roomie, by napawać się czekającym spotka-
niem. Gdzieś daleko w tyle rozległ się wrzask dzieci, podobny do wrzawy oszalałych ptaków.
Obeszła stertę starych mebli i ruszyła w stronę krótkiego korytarzyka, łączącego oba
pokoje, nieustannie odwlekając tę upragnioną chwilę. Serce biło jej gwałtownie, na ustach
igrał uśmiech.
Nareszcie! Jest! Portret był niewyrazny, lecz jak zwykle przekonujący. Ruszyła do
wnętrza mrocznego pokoju, by w pełni móc podziwiać obraz i po chwili jej stopy natrafiły na
materac, który ciągle leżał rzucony w kącie. Spojrzała na podłogę. Brudne legowisko zostało
wywrócone, ukazując tę nie podartą stronę. Kilka koców i owinięta w szmaty poduszka
spoczywały na wierzchu. Coś zajaśniało w fałdach najbliższego łachmana. Pochyliła się i
spostrzegła garść słodyczy - czekoladek i cukierków - zawiniętych w jasny papier. Między
nimi tkwiło, ani tak kuszące, ani słodkie, kilkanaście żyletek. Na niektórych widać było krew.
Wyprostowała się i zaczęła cofać, gdy nagle z sąsiedniego pokoju doleciało ją bzyczenie.
Obróciła się i w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciemniej, gdy między nią a światłem
stanęła jakaś postać. Mężczyzna stał w drzwiach, pod światło, więc nie widziała go wyraznie,
ale za to doskonale wyczuwała. Pachniał jak wata cukrowa, a bzyczenie przyszło wraz z nim
albo było wręcz w nim samym.
- Przyszłam, żeby tylko popatrzeć - wyjąkała - ... na ten rysunek.
Bzyczenie narastało - cisza sennego popołudnia bezpowrotnie zniknęła. Mężczyzna
w drzwiach się nie poruszył.
- Cóż - powiedziała - obejrzałam już sobie wszystko. - Audziła się, że na te słowa
człowiek odsunie się i przepuści ją do wyjścia, lecz on ani drgnął. Nie miała dość odwagi, by
to wymusić pchaniem się do drzwi.
- Powinnam już iść - powiedziała, zdając sobie sprawę, że mimo wysiłków z każdej
sylaby wyziera strach. - Czekają na mnie...
Nie było to kompletne kłamstwo. Dziś wieczorem byli zaproszeni do Apollinaire" na
kolację. Lecz do ósmej pozostały cztery godziny. Jeszcze dużo czasu upłynie, nim zaczną jej
szukać.
- Pan wybaczy - rzekła niepewnie.
Bzyczenie nieco ucichło i w tej nagłej ciszy odezwał się mężczyzna. Jego matowy
głos był nieomal równie słodki. jak zapach, który rozsiewał wokół.
- Nie ma pośpiechu - wyszeptał.
- Jestem umówiona...
Choć nie widziała jego oczu, czuła je na sobie. Ogarnęła ją senność, podobnie jak
latem, które teraz śpiewało jej w głowie.
- Przybyłem po ciebie - powiedział. Powtórzyła w myślach te trzy słowa. Przybyłem
po ciebie. Jeśli były grozbą, to z całą pewnością tak nie brzmiały.
- Nie znam... cię - odparła.
- To prawda - wyszeptał. - Ale we mnie wątpiłaś.
-Wątpiłam?
- Nie wystarczyły ci zasłyszane opowieści ani napisy na ścianach. Więc byłem
zmuszony sam przybyć.
Senność mąciła jej umysł, lecz uchwyciła ogólny sens tych słów. To, że był legendą,
a ona nie wierząc w niego, zmusiła go do ukazania karzącej dłoni. Spojrzała na te dłonie.
Jednej brakowało. Zamiast niej umocowano hak. [ Pobierz całość w formacie PDF ]