[ Pobierz całość w formacie PDF ]

powiedziała cicho. - Chce, \ebyście nadal byli przyjaciółmi.
A więc wiedziała wszystko. Uśmiechnąłem się, wzruszyłem
ramionami.
- Za du\o chcą - odparłem. - Nie do wszystkiego wolno
wtykać nos. Zwłaszcza gdy nie wie się, o co poszło.
- A mo\e wiedzą?
Odruchowo spojrzałem na Marcina. Wcale nie po to, \eby
zaprzeczył. A jednak nieznacznie poruszył głową, dał mi znak, \e
nie.
- Wszystko jedno - powiedziałem z uporem. - Zresztą,
nie zale\y mi. Nie jestem sentymentalny, pani profesorko.
Polonistka wróciła do katedry, wyjęła z teczki ró\owawy plik
świadectw. Rozło\yła je przed sobą wachlarzykiem.
97
- Cieszę się - powiedziała - \e wszyscy zostali promowani
do następnej klasy. Arciszewski.
Aukasz wstał, podszedł do katedry, wziął od Rury świadec-
two, ukłonił się, stukając obcasami. W tym momencie stanęła mi
przed oczyma scena mojego powrotu z wesela, gdzie grałem z
Bulbą...
W szopie paliło się światło, \ółtymi smu\kami wyciekało
spomiędzy desek. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Ojciec
siedział na skrzyni, podpierając pięścią podbródek. Patrzył na
mnie nieruchomo. Od ulicy dobiegł warkot zapuszczonego moto-
ru, zryw, potem oddalające się terkotanie.
- Dobry wieczór - powiedziałem.
- Gdzie byłeś?
Oparłem gitarę o ścianę. Wyjąłem z kieszeni banknoty i w
milczeniu poło\yłem je na skrzyni obok ojca. Pięćdziesiątkę zo-
stawiłem sobie.
- Jest druga w nocy. Gdzie byłeś, Artur?
- Przecie\ wiesz - odezwałem się cicho. - Mówiłem ci wte-
dy. Na weselu. Grałem. Te pieniądze...
- Nie potrzebuję ich - przerwał mi, wcią\ nieruchomy, z
pięścią wbitą w podbródek. - Zabierz.
Miał zapadnięte policzki z ciemną szczeciną zarostu, oczy
zmęczone, w czerwonych obwódkach.
- Dlaczego? - spytałem szeptem. - Przecie\ ja dla was...
- Jest druga w nocy - powtórzył. - Wiem, \e ci ró\nych rze-
czy brakuje. Robimy z matką wszystko, co w naszej mocy.
- Czy ja się skar\ę? - Czułem, jak krew odpływa mi z twa-
rzy, w ustach robi się sucho. - Jeśli mogę pomóc...
98
- Nie trzeba. Nie w ten sposób. Mamy co jeść i w co się
ubrać. Jest druga w nocy.
- Ukradłem? Zabiłem kogoś? - Mówiłem szeptem, a zdawało
mi się, \e krzyczę. - To była cię\ka harówka, a\ mi palce spuchły!
Uczciwa praca!...
- Spodobało ci się? - zapytał półgłosem ojciec, patrząc mi
prosto w oczy.
Milczałem. Zwiatło nagiej \arówki biło z dołu w górę, prze-
nikliwie ostre. Zmontowany junak stał zwrócony kierownicą do
drzwi, jakby chciał stąd uciec. Ojciec oderwał pięści od podbród-
ka, wyjął z kieszeni paczkę sportów, zapalił, wydmuchał przed
siebie smu\kę sinego dymu.
- Ty nie chcesz zrozumieć. Uciekasz. Jak mały śmierdzący
tchórz.
- Przed czym? - spytałem samymi wargami, plecami przyci-
śnięty do chropowatych desek, wyczuwając przez koszulę ich
ciepłą szorstkość.
- Przed sobą - odparł.
- Ja?... Dlaczego?... - z wysiłkiem obracałem przysychają-
cym do podniebienia językiem. - Nie wiesz...
- Nie wiem - powiedział ojciec. - Wyczuwam tylko. Po jed-
nej stronie jest godność, po drugiej pycha. Przemyśl. Bo niektórzy
mylą.
I ju\ nie patrząc na mnie wstał, wyszedł z warsztatu.
Zgasiłem lampę. Ciemność była lepka, odra\ająca, a ja nie
mogłem się z niej wydostać, nie mogłem zrobić kroku.
Wtedy właśnie, jak w jaskrawym blasku nie osłoniętej \a-
rówki, zobaczyłem to - wyraznie, ostro. Ja i oni.
Nie chciałem pogodzić się z paczką, poniewa\ rację miałem
ja. A oni wycofali się nie dlatego, \e to zrozumieli, uznali. Zrobili
99
to w imię przyjazni. Nie chcę wrócić do nich w ten sposób. Nie
mogę... Więc? Godność czy pycha?
Myłem ropą silnik syrenki, w twarz bił mi naftowy fetor.
Musiałem spieszyć się. bo o drugiej Sobczak miał przyjść po wóz,
ojciec przyrzekł mu, \e będzie gotowy. Nie dostrzegłem stojącego
w progu Aukasza, zauwa\yłem go, gdy wszedł do warsztatu.
- Cześć, Artek - powiedział. - Ale tu cuchnie.
- Uwa\aj, bo się pobrudzisz - mruknąłem. Miał na sobie
popielate spodnie i jasno\ółtą koszulę.
- Przecie\ mógłbyś to robić na zewnątrz, nie w zamkniętym
pomieszczeniu.
Racja. Osioł ze mnie. Mogłem wytoczyć wóz na podwórze,
nie dusiłbym się w smrodzie.
- Czego chcesz? - spytałem, pędzlując motor brunatnym,
oleistym płynem.
- Podobno masz namiot - odezwał się po pauzie. - Po-
\yczyłbyś na dwa dni?
Spojrzałem na niego z ukosa. Dotykał łokciem imadła, roz-
mazując na rękawie smolistą plamę. Uśmiechał się do mnie jakby
nigdy nic.
- Joasi i tobie niczego nie mogę odmówić - rzuciłem, szcze-
rząc zęby. - Pod warunkiem, \e zaprosicie mnie na wesele.
- Mo\e zaprosimy - odparł. - Idę na wycieczkę z bratem.
Joanna odmówiła.
Powiedział to głosem szczególnym i raptem zrozumiałem, \e
nie przyszedł do mnie po namiot, lecz po coś innego, a prośba o
100
po\yczenie jest tylko pretekstem. Zanurzyłem się w cuchnącą
czeluść pod maską syrenki, przejechałem pędzlem po karterze,
potem zacząłem zawzięcie pucować blachę błotnika.
- Wiesz dlaczego? - usłyszałem.
- Nie jestem prorokiem! - krzyknąłem, nie wychylając gło-
wy.
- Myślałem, \e wiesz. Tę wycieczkę planowaliśmy wspó
lnie...
Wyprostowałem się, odstawiłem wiadro z ropą.
- A skąd niby mam wiedzieć? - zapytałem.
Patrzył na mnie bezradnie, z jakąś rozpaczliwą determinacją.
- Uczyliście się razem przez te cztery dni... - powiedział ci-
cho.
- No to co?
- Chodzisz z Małgośką. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl