[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiek je zbudował, przekształcone ostatecznie we fresk z drobin zmiażdżonego betonu
i iskier rozszarpanego metalu, wisiało jak odwrócona lawina w milionie barw, w milio-
nie dziwacznych szczegółów, drzwi tam, gdzie powinno być okno, sufit zamiast podłogi,
boczna ściana zamiast tylnej. A potem miasto przewinęło się i runęło w dół martwe.
Dzwięk jego śmierci rozległ się pózniej.
Montag leżał z zasypanymi pyłem oczami, mokry cement drobnego pyłu sklejał jego
teraz zamknięte usta. Chwytał powietrze i krzyczał lub myślał znowu: pamiętam, pa-
miętam, pamiętam jeszcze coś innego. Co to jest? Tak, tak, część Eklezjasty i Objawie-
nia. Część tej książki, jej część, szybko teraz, szybko, zanim ucieknie, zanim wstrząs
przeminie, zanim wiatr zamrze. Księga Eklezjasty. Mam. Powtarzał ją sobie milcząco, le-
żąc płasko na drżącej ziemi, powtarzał wielokrotnie jej słowa i były wierne bez żadnego
wysiłku i nigdzie nie było w nich pasty do zębów Denhama, a tylko sam prorok, stoją-
cy w jego duszy, patrzący na niego...
 Koniec  powiedział jakiś głos.
Mężczyzni leżeli dysząc jak ryby wyrzucone na trawę. Trzymali się ziemi, jak dzie-
ci ściskają znane im przedmioty, obojętne jak chłodne czy martwe, obojętne, co się sta-
106
ło albo stanie, ich palce zaciskały się kurczowo w błocie, wszyscy krzyczeli, by zapobiec
pęknięciu bębenków usznych, by ocalić zdrowy rozsądek, otwierali usta, a Montag krzy-
czał wraz z nimi, wznosząc protest przeciwko wiatrowi, który szarpał ich twarze, szczy-
pał usta, rozkrwawiał nosy.
Montag patrzył, jak wielka kurzawa opada i wielka cisza zalega nad światem. I gdy
tak leżał, zdawało mu się, że widzi każde poszczególne zdzbło pyłu i każde zdzbło trawy,
słyszy każdy krzyk i głos, i westchnienie wzbijające się teraz nad światem. Cisza opadała
wraz z opadającym pyłem i z całym wytchnieniem, którego będą potrzebowali, by po-
jąć zmysłami rzeczywistość tego dnia.
Montag patrzył na rzekę. Pójdziemy brzegiem rzeki. Popatrzył na stare tory. Albo pój-
dziemy tamtędy. Lub pójdziemy teraz po autostradach i będziemy mieli czas, by wszyst-
ko w siebie wchłonąć, A pewnego dnia, gdy wszystko się już w nas odpowiednio ułoży,
spłynie potem z naszych rąk i ust. I niejedno będzie złe, ale wystarczająco dużo będzie
słusznego. Zaczniemy dziś naszą drogę i zobaczymy świat i sposób, w jaki świat się po-
rusza i mówi, jak naprawdę wygląda. Chcę teraz widzieć wszystko. A chociaż nic z tego
nie będzie mną, gdy we mnie wejdzie, po pewnym czasie zbierze się wewnątrz i stanie
się mną. Popatrz na świat dokoła, Boże, mój Boże, popatrz na świat dokoła, poza mną,
przede mną  jedyny sposób, by go naprawdę dotknąć, to włożyć go tam, gdzie będzie
ostatecznie mną, gdzie będzie we krwi, gdzie krąży dokoła, tysiąc razy, dziesięć tysięcy
razy w ciągu dnia. Zatrzymam go, tak że nigdy nie ucieknie. Pewnego dnia będę mocno
trzymał świat. Teraz dotknąłem go tylko jednym palcem. To dopiero początek.
Wiatr zamarł.
Inni ludzie leżeli przez pewien czas na krawędziach snu, jeszcze nie gotowi do po-
wstania i rozpoczęcia czynności dnia, jego ogni i pokarmów, jego tysiącznych szczegó-
łów, przesuwania stopy za stopą i ręki za ręką. Leżeli zerkając spod zakurzonych powiek.
Można ich było słyszeć, jak oddychali szybko, potem wolniej i wolniej...
Montag usiadł.
Jednak nie ruszył się dalej. Inni czynili podobnie. Słońce dotykało czarnego hory-
zontu delikatnym czerwonym dotknięciem. Powietrze było chłodne i pachniało nad-
chodzącym deszczem.
W milczeniu Granger wstał, klnąc bez ustanku pod nosem, spróbował, jak mu dzia-
łają ręce i nogi, a po twarzy ciekły mu łzy. Powłócząc nogami ruszył ku rzece, by popa-
trzeć w górę.
 Ruina  powiedział po długiej chwili.  Miasto wygląda jak kupa proszku do
pieczenia. Koniec.
Po długiej przerwie dorzucił:
 Zastanawiam się, ilu wiedziało, że to nadchodzi? Ciekawe, ilu było zaskoczo-
nych?
107
A w całym świecie, myślał Montag, ile innych miast jest martwych? A tu, w naszym
kraju, ile? Sto, tysiąc?
Ktoś zapalił zapałkę, przytknął ją do kawałka wyjętego z kieszeni papieru i wsadził
to pod kupkę trawy i liści, a po pewnej chwili dorzucił parę patyczków, które były mo-
kre i trzeszczały, ale potem zajęły się i ogień zapłonął większym płomieniem we wcze-
snym poranku, gdy słońce wzeszło, a ludzie wreszcie odwrócili głowy od rzeki i ścią-
gnęli do ognia, niezgrabnie, nie mając nic do powiedzenia, zaś słońce zabarwiło ich gło-
wy, gdy się schylali.
Granger rozwinął pergamin z kawałkiem boczku.
 Przekąsimy coś niecoś. Potem pójdziemy w górę rzeki. Mogą nas potrzebować.
Ktoś wyciągnął małą patelnię, położono na nią boczek i postawiono na ogniu. Po
pewnej chwili boczek zaczął syczeć i podskakiwać na patelni, a jego trzaskanie wypeł-
niło aromatem poranne powietrze. Ludzie w milczeniu przyglądali się temu rytuałowi.
Granger popatrzył na ogień.  Feniks  rzekł.
 Co?
 Niegdyś, dawno przed Chrystusem, był taki diabelnie głupi ptak zwany feniksem.
Co paręset lat budował sobie stos pogrzebowy i spalał się na nim. Musiał być bliskim
krewnym człowieka. Lecz za każdym razem po tym spaleniu powstawał z popiołów, od-
rodzony całkowicie na nowo. I wydaje się, że my robimy to samo, stale od nowa, lecz
mamy jedną cechę, której feniks nigdy nie posiadał. My wiemy, co za cholerne głupstwo
właśnie popełniliśmy. Znamy wszystkie cholerne głupstwa, które popełniliśmy przez ty-
siące lat i ponieważ to wiemy i zawsze mamy to przed oczyma, któregoś dnia przesta-
niemy wznosić te przeklęte stosy pogrzebowe i wskakiwać na nie. W każdym pokoleniu
zbieramy coraz więcej ludzi, którzy pamiętają.
Zdjął patelnię z ognia, poczekał, aż boczek ostygnie, a potem jedli go w zamyśleniu.
 No, a teraz chodzmy  rzekł Granger.  I pamiętajcie: wy nie jesteście ważni.
Nie jesteście niczym. Któregoś dnia ładunek, jaki nosimy, może komuś pomóc. Ale na-
wet, kiedy bardzo dawno temu mieliśmy książki w ręku, nie wykorzystywaliśmy tego,
czego się z nich dowiedzieliśmy. Wciąż obrażaliśmy umarłych. Wciąż pluliśmy na groby
wszystkich biedaków, którzy umarli przed nami. W następnym tygodniu, miesiącu czy
roku spotkamy wielu samotnych ludzi. A kiedy spytają nas, co robimy, możecie powie-
dzieć: pamiętamy. Oto gdzie znajduje się nasze zwycięstwo na dłuższą metę. A któregoś
dnia będziemy pamiętać tak wiele, że zbudujemy największą koparkę parową w histo-
rii, wykopiemy największy grób wszystkich czasów, wrzucimy doń wojnę i zasypiemy.
Chodzcie więc. Najpierw zbudujemy fabrykę luster, a przez następny rok nie będziemy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl