[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pryzmat, skupiający blask odległych światów.
Jestem pijany - pomyślał Tomas. - Na pewno nie wspomnę jutro nikomu o
tym spotkaniu.
Stali tam na starożytnej drodze, żaden z nich się nie ruszał.
- Skąd przybywasz? - spytał w końcu Marsjanin.
- Z Ziemi?
- Gdzie to jest?
- Tam. - Tomas skinął głową w stronę nieba.
- Kiedy?
- Wylądowaliśmy ponad rok temu. Pamiętasz?
-Nie.
- A wy wszyscy byliście martwi. No, prawie wszyscy. Jesteście dziś
rzadkością, wiedziałeś o tym?
- To nieprawda.
- Owszem. Widziałem wasze ciała. Czarne trupy w sypialniach, we
wszystkich domach, bez życia. Tysiące.
- To śmieszne. My żyjemy.
- Może o tym nie wiesz, ale najechano na was. Musiałeś uciec.
- Nie uciekłem; nie było przed czym. O czym ty mówisz? W tej chwili wybieram
się właśnie na festyn nad kanałem u stóp gór Eniall. Byłem tam zeszłej nocy. Nie
widzisz miasta? - Marsjanin wskazał ręką.
Tomas podążył wzrokiem za jego gestem i ujrzał ruiny.
- Ależ to miasto jest martwe od tysięcy lat. Marsjanin wybuchnął śmiechem.
- Martwe? Spałem tam wczoraj.
- A ja byłem tam dziś, tydzień temu i jeszcze tydzień wcześniej. To kupa gruzu.
Widzisz strzaskane kolumny?
- Strzaskane? Owszem, widzę wyraznie. Księżyce świecą tak jasno, a
kolumny są nietknięte.
- Ulice zaściela pył - rzucił Tomas.
- Są czyste!
- Kanały stoją puste.
- Płynie w nich lawendowe wino!
- Miasto jest martwe.
- %7łyje! - protestował Marsjanin, zaśmiewając się coraz głośniej. - Och, jakże
się mylisz! Nie widzisz weselnych świateł? Są tam piękne łodzie, smukłe niczym
kobiety, piękne kobiety, smukłe jak łodzie, kobiety barwy piasku, z ognistymi
kwiatami w dłoniach. Widzę je, maleńkie, biegające po ulicach. Tam właśnie
zmierzam, na festyn. Przez całą noc będziemy żeglować po kanałach, śpiewać, pić,
kochać się. Nie widzisz tego?
- Przyjacielu, to miasto jest martwe jak zasuszona jaszczurka. Spytaj
kogokolwiek z naszej grupy. Ja sam jadę dziś do Zielonego Miasta; to nowa
kolonia, zbudowana niedawno w pobliżu traktu Illinois. Coś ci się pomieszało.
Sprowadziliśmy tu milion stóp desek z dobrego oregońskiego drewna i parę
tuzinów ton gwozdzi z porządnej stali, i zbudowaliśmy z nich dwie śliczniutkie
wioski, lepszych z pewnością nie widziałeś. Dziś właśnie oblewamy jedną z nich. Z
Ziemi przybędzie parę rakiet, przywożąc z sobą nasze żony i narzeczone. Będą też
tańce, whisky...
Twarz Marsjanina zdradzała niepokój.
- Twierdzisz, że jedziesz w tym kierunku?
- Tam stoją rakiety. - Tomas podprowadził go do krawędzi zbocza i wskazał w
dół. - Widzisz?
-Nie.
- Do diabła, przecież są! Te długie srebrne przedmioty.
-Nie.
Nagle Tomas wybuchnął śmiechem.
-Jesteś ślepy.
- Bynajmniej. To ty nic nie dostrzegasz.
- Ale przecież widzisz nowe miasto, prawda?
-Jedynie ocean. Niedawno zaczął się odpływ.
- Przyjacielu, ta woda wyparowała czterdzieści wieków term
- To już naprawdę przesada.
- Nie, to prawda, mówię ci. Marsjanin spoważniał.
- Powtórz raz jeszcze. Nie dostrzegasz miasta takim, jakim je opisuję?
Niezwykle białych kolumn, niezwykle smukłych łodzi, świateł festynu - och, widzę je
tak wyraznie! Słuchaj! Z dala dochodzi śpiew. To naprawdę niedaleko.
Tomas nasłuchiwał przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
-Nie.
- A ja, z drugiej strony - ciągnął dalej Marsjanin - nie widzę tego, co ty
opisujesz. No, no.
Znów ogarnął ich chłód, zupełnie jakby ich ciała zamieniły się w lód.
- Czy to możliwe...?
- Co takiego?
- Twierdzisz, że przybywasz z nieba?
- Z Ziemi.
- Ziemia to tylko nazwa, nic nie znaczy - stwierdził Marsjanin - Ale... kiedy
godzinę temu dotarłem do przełęczy... - Musnął dłonią kark. - Poczułem...
- Chłód?
-Tak.
- A teraz?
- Znowu. To dziwne. Zwiatło, wzgórza, droga - wszystko miało w sobie coś
osobliwego - powiedział Marsjanin. - Poczułem obcość drogi, światła i przez
moment wydało mi się, jakbym był jedyną żywą istotą na całym świecie...
-Ja też - przerwał mu Tomas; zupełnie jakby rozmawiał ze starym, drogim
przyjacielem, zwierzając mu się, poruszając bliski ich sercu temat.
Marsjanin przymknął oczy i otwarł je ponownie.
- To może znaczyć tylko jedno. Cała ta sprawa ma jakiś związek z czasem.
Tak. Jesteś zjawą z przeszłości.
- Nie, to ty pochodzisz z przeszłości - zaprotestował natychmiast Ziemianin.
-Jesteś taki pewny siebie. Jak możesz udowodnić, który z nas pochodzi z
przeszłości, a który z przyszłości? Który rok mamy?
- Dwa tysiące drugi.
- Co to dla mnie znaczy?
Tomas pomyślał przez chwilę i wzruszył ramionami.
-Nic.
- Zupełnie jakbym powiedział ci, że jest rok 4462853 S.E.C. To nic i gorzej niż
nic. Gdzie znajdziemy kalendarz, który pokaże nam pozycje gwiazd?
- Ale ruiny! Dowodzą, że to ja jestem przyszłością, ja żyję, a ty jesteś martwy!
- Wszystko we mnie temu zaprzecza. Moje serce bije, żołądek łaknie, usta są
spragnione. Nie, żaden z nas nie jest ani żywy, ani martwy. Choć przecież obaj
żyjemy. Zupełnie jakbyśmy trafili pomiędzy dwa światy, dwóch nieznajomych
mijających się w ciemności. Dwóch obcych. Ruiny, powiadasz?
- Owszem. Boisz się?
- Któż chciałby ujrzeć przyszłość? Kto by tego pragnął? Przeszłości można
stawić czoło, ale pomyśl tylko - twierdzisz, że kolumny zawaliły się, morze jest puste,
kanały wyschły, dziewczęta umarły, a kwiaty zwiędły? - Marsjanin umilkł. Po chwili
jednak spojrzał przed siebie. -Ale przecież tu są! Widzę je. Czyż to nie wystarczy?
Czekają na mnie, nieważne, co powiesz.
Na Tomasa zaś czekały w dali rakiety, miasto i kobiety z Ziemi.
- Nigdy się nie pogodzimy - rzekł.
- Zgódzmy się zatem co do dzielących nas sprzeczności - odparł Marsjanin. -
Skoro obaj żyjemy, jakie to ma znaczenie, który z nas pochodzi z przeszłości, a który
z przyszłości? To, co ma być, i tak będzie -jutro albo za dziesięć tysięcy lat. Skąd
wiesz, że te świątynie to nie leżące w gruzach kościoły twojej własnej cywilizacji za
sto wieków? Nie możesz tego wiedzieć, zatem nie pytaj. Ale noc jest bardzo krótka.
Na niebie płonie łuna. To ognie festynu i świąteczne ptaki.
Tomas wyciągnął rękę. Naśladując go, Marsjanin uczynił to samo.
Ich dłonie nie zetknęły się, lecz przeniknęły przez siebie.
- Czy spotkamy się jeszcze?
- Kto wie? Może którejś innej nocy?
- Chętnie poszedłbym z tobą na ten festyn.
- A ja bardzo pragnąłbym odwiedzić wasze nowe miasto, ujrzeć statek, o
którym mówiłeś, zobaczyć owych ludzi, usłyszeć o wszystkim, co się wydarzyło.
- Do zobaczenia - rzucił Tomas.
- Dobranoc.
Marsjanin dosiadł swej zielonej metalowej machiny ł odjechał cicho między
wzgórza. Ziemianin zawrócił swoją ciężarówkę i skierował się w przeciwną stronę.
- Dobry Boże, co za sen! - westchnął Tomas, głaszcząc kierownicę; jego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
pryzmat, skupiający blask odległych światów.
Jestem pijany - pomyślał Tomas. - Na pewno nie wspomnę jutro nikomu o
tym spotkaniu.
Stali tam na starożytnej drodze, żaden z nich się nie ruszał.
- Skąd przybywasz? - spytał w końcu Marsjanin.
- Z Ziemi?
- Gdzie to jest?
- Tam. - Tomas skinął głową w stronę nieba.
- Kiedy?
- Wylądowaliśmy ponad rok temu. Pamiętasz?
-Nie.
- A wy wszyscy byliście martwi. No, prawie wszyscy. Jesteście dziś
rzadkością, wiedziałeś o tym?
- To nieprawda.
- Owszem. Widziałem wasze ciała. Czarne trupy w sypialniach, we
wszystkich domach, bez życia. Tysiące.
- To śmieszne. My żyjemy.
- Może o tym nie wiesz, ale najechano na was. Musiałeś uciec.
- Nie uciekłem; nie było przed czym. O czym ty mówisz? W tej chwili wybieram
się właśnie na festyn nad kanałem u stóp gór Eniall. Byłem tam zeszłej nocy. Nie
widzisz miasta? - Marsjanin wskazał ręką.
Tomas podążył wzrokiem za jego gestem i ujrzał ruiny.
- Ależ to miasto jest martwe od tysięcy lat. Marsjanin wybuchnął śmiechem.
- Martwe? Spałem tam wczoraj.
- A ja byłem tam dziś, tydzień temu i jeszcze tydzień wcześniej. To kupa gruzu.
Widzisz strzaskane kolumny?
- Strzaskane? Owszem, widzę wyraznie. Księżyce świecą tak jasno, a
kolumny są nietknięte.
- Ulice zaściela pył - rzucił Tomas.
- Są czyste!
- Kanały stoją puste.
- Płynie w nich lawendowe wino!
- Miasto jest martwe.
- %7łyje! - protestował Marsjanin, zaśmiewając się coraz głośniej. - Och, jakże
się mylisz! Nie widzisz weselnych świateł? Są tam piękne łodzie, smukłe niczym
kobiety, piękne kobiety, smukłe jak łodzie, kobiety barwy piasku, z ognistymi
kwiatami w dłoniach. Widzę je, maleńkie, biegające po ulicach. Tam właśnie
zmierzam, na festyn. Przez całą noc będziemy żeglować po kanałach, śpiewać, pić,
kochać się. Nie widzisz tego?
- Przyjacielu, to miasto jest martwe jak zasuszona jaszczurka. Spytaj
kogokolwiek z naszej grupy. Ja sam jadę dziś do Zielonego Miasta; to nowa
kolonia, zbudowana niedawno w pobliżu traktu Illinois. Coś ci się pomieszało.
Sprowadziliśmy tu milion stóp desek z dobrego oregońskiego drewna i parę
tuzinów ton gwozdzi z porządnej stali, i zbudowaliśmy z nich dwie śliczniutkie
wioski, lepszych z pewnością nie widziałeś. Dziś właśnie oblewamy jedną z nich. Z
Ziemi przybędzie parę rakiet, przywożąc z sobą nasze żony i narzeczone. Będą też
tańce, whisky...
Twarz Marsjanina zdradzała niepokój.
- Twierdzisz, że jedziesz w tym kierunku?
- Tam stoją rakiety. - Tomas podprowadził go do krawędzi zbocza i wskazał w
dół. - Widzisz?
-Nie.
- Do diabła, przecież są! Te długie srebrne przedmioty.
-Nie.
Nagle Tomas wybuchnął śmiechem.
-Jesteś ślepy.
- Bynajmniej. To ty nic nie dostrzegasz.
- Ale przecież widzisz nowe miasto, prawda?
-Jedynie ocean. Niedawno zaczął się odpływ.
- Przyjacielu, ta woda wyparowała czterdzieści wieków term
- To już naprawdę przesada.
- Nie, to prawda, mówię ci. Marsjanin spoważniał.
- Powtórz raz jeszcze. Nie dostrzegasz miasta takim, jakim je opisuję?
Niezwykle białych kolumn, niezwykle smukłych łodzi, świateł festynu - och, widzę je
tak wyraznie! Słuchaj! Z dala dochodzi śpiew. To naprawdę niedaleko.
Tomas nasłuchiwał przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
-Nie.
- A ja, z drugiej strony - ciągnął dalej Marsjanin - nie widzę tego, co ty
opisujesz. No, no.
Znów ogarnął ich chłód, zupełnie jakby ich ciała zamieniły się w lód.
- Czy to możliwe...?
- Co takiego?
- Twierdzisz, że przybywasz z nieba?
- Z Ziemi.
- Ziemia to tylko nazwa, nic nie znaczy - stwierdził Marsjanin - Ale... kiedy
godzinę temu dotarłem do przełęczy... - Musnął dłonią kark. - Poczułem...
- Chłód?
-Tak.
- A teraz?
- Znowu. To dziwne. Zwiatło, wzgórza, droga - wszystko miało w sobie coś
osobliwego - powiedział Marsjanin. - Poczułem obcość drogi, światła i przez
moment wydało mi się, jakbym był jedyną żywą istotą na całym świecie...
-Ja też - przerwał mu Tomas; zupełnie jakby rozmawiał ze starym, drogim
przyjacielem, zwierzając mu się, poruszając bliski ich sercu temat.
Marsjanin przymknął oczy i otwarł je ponownie.
- To może znaczyć tylko jedno. Cała ta sprawa ma jakiś związek z czasem.
Tak. Jesteś zjawą z przeszłości.
- Nie, to ty pochodzisz z przeszłości - zaprotestował natychmiast Ziemianin.
-Jesteś taki pewny siebie. Jak możesz udowodnić, który z nas pochodzi z
przeszłości, a który z przyszłości? Który rok mamy?
- Dwa tysiące drugi.
- Co to dla mnie znaczy?
Tomas pomyślał przez chwilę i wzruszył ramionami.
-Nic.
- Zupełnie jakbym powiedział ci, że jest rok 4462853 S.E.C. To nic i gorzej niż
nic. Gdzie znajdziemy kalendarz, który pokaże nam pozycje gwiazd?
- Ale ruiny! Dowodzą, że to ja jestem przyszłością, ja żyję, a ty jesteś martwy!
- Wszystko we mnie temu zaprzecza. Moje serce bije, żołądek łaknie, usta są
spragnione. Nie, żaden z nas nie jest ani żywy, ani martwy. Choć przecież obaj
żyjemy. Zupełnie jakbyśmy trafili pomiędzy dwa światy, dwóch nieznajomych
mijających się w ciemności. Dwóch obcych. Ruiny, powiadasz?
- Owszem. Boisz się?
- Któż chciałby ujrzeć przyszłość? Kto by tego pragnął? Przeszłości można
stawić czoło, ale pomyśl tylko - twierdzisz, że kolumny zawaliły się, morze jest puste,
kanały wyschły, dziewczęta umarły, a kwiaty zwiędły? - Marsjanin umilkł. Po chwili
jednak spojrzał przed siebie. -Ale przecież tu są! Widzę je. Czyż to nie wystarczy?
Czekają na mnie, nieważne, co powiesz.
Na Tomasa zaś czekały w dali rakiety, miasto i kobiety z Ziemi.
- Nigdy się nie pogodzimy - rzekł.
- Zgódzmy się zatem co do dzielących nas sprzeczności - odparł Marsjanin. -
Skoro obaj żyjemy, jakie to ma znaczenie, który z nas pochodzi z przeszłości, a który
z przyszłości? To, co ma być, i tak będzie -jutro albo za dziesięć tysięcy lat. Skąd
wiesz, że te świątynie to nie leżące w gruzach kościoły twojej własnej cywilizacji za
sto wieków? Nie możesz tego wiedzieć, zatem nie pytaj. Ale noc jest bardzo krótka.
Na niebie płonie łuna. To ognie festynu i świąteczne ptaki.
Tomas wyciągnął rękę. Naśladując go, Marsjanin uczynił to samo.
Ich dłonie nie zetknęły się, lecz przeniknęły przez siebie.
- Czy spotkamy się jeszcze?
- Kto wie? Może którejś innej nocy?
- Chętnie poszedłbym z tobą na ten festyn.
- A ja bardzo pragnąłbym odwiedzić wasze nowe miasto, ujrzeć statek, o
którym mówiłeś, zobaczyć owych ludzi, usłyszeć o wszystkim, co się wydarzyło.
- Do zobaczenia - rzucił Tomas.
- Dobranoc.
Marsjanin dosiadł swej zielonej metalowej machiny ł odjechał cicho między
wzgórza. Ziemianin zawrócił swoją ciężarówkę i skierował się w przeciwną stronę.
- Dobry Boże, co za sen! - westchnął Tomas, głaszcząc kierownicę; jego [ Pobierz całość w formacie PDF ]