[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W ciemności podpłynęła ku niemu twarz Jacka.
I ty się zamknij! Za kogo ty się masz? Siedzisz i gadasz, co wszyscy mają
robić. A sam nie umiesz ani polować, ani śpiewać. . .
Jestem wodzem. Wybraliście mnie.
No to co, że wybraliśmy? Wydajesz tylko głupie rozkazy. . .
Prosiaczek trzyma konchę.
Dobra, dobra, podlizuj się dalej Prosiaczkowi. . .
Jack!
Jack! Jack! przedrzezniał go Jack.
Prawa! krzyknął Ralf. Aamiesz prawa!
No to co?
Ralf zebrał myśli.
Prawa to jedyna rzecz, jaką mamy.
Ale Jack wrzeszczał:
Wypchaj się prawami! Jesteśmy silni, polujemy! Jeżeli tu jest jakiś zwierz,
to go zabijemy! Otoczymy i będziemy tłuc, tłuc, tłuc, tłuc. . .
Wydał dziki okrzyk i skoczył na bielejący piach. W jednej chwili granitową
płytę wypełniła wrzawa, podniecenie, ruch, krzyki i śmiechy. Zgromadzenie roz-
sypało się i ruszyło tyralierą wzdłuż plaży, aż pochłonęła je noc. Ralf poczuł na
policzku dotyk konchy i zabrał ją od Prosiaczka.
Co by powiedzieli starsi? utyskiwał Prosiaczek. Spójrz na nich!
Od plaży napływały odgłosy zabawy w polowanie, histeryczny śmiech
i okrzyki prawdziwego przerażenia.
Zatrąb konchą, Ralf.
Prosiaczek był tak blisko, że Ralf widział błysk szkła jego okularów.
Chodzi o ogień. Czy oni nie rozumieją?
Musisz być teraz twardy, Ralf. Zmusić ich, żeby robili, co każesz.
Ralf odparł z rozwagą jak człowiek, który wygłasza twierdzenie:
67
Jeśli zatrąbię, a oni nie wrócą, to koniec. Nie utrzymamy ognia. Upodob-
nimy się do zwierząt. Zostaniemy tu na zawsze.
Jeśli nie zatrąbisz, wkrótce i tak staniemy się zwierzętami. Nic widzę, co
oni robią, ale dobrze słyszę.
Rozproszone postacie zbiły się na piasku w grupę tworząc obracającą się
zwartą czarną masę. Chłopcy śpiewali coś i maluchy, które już miały dość, umy-
kały z wrzaskiem. Ralf wniósł konchę do ust, ale zaraz ją opuścił.
Rzecz w tym, czy duchy istnieją, Prosiaczku? Albo zwierz?
Oczywiście, że nie.
Dlaczego?
Bo inaczej wszystko nie miałoby sensu. Domy i ulice, i telewizory. . . nic
nie mogłoby istnieć.
Tańczący ze śpiewem chłopcy oddalali się coraz bardziej, aż wreszcie dolatu-
jące stamtąd dzwięki stały się jedynie rytmem pozbawionym słów.
Ale jeżeli naprawdę nie ma sensu? Przynajmniej tutaj, na tej wyspie? Jeżeli
coś nas obserwuje i czeka?
Ralf zadygotał i przysunął się bliżej do Prosiaczka, aż obaj zderzyli się ze sobą
wystraszeni.
Przestań tak gadać, Ralf! Mamy dość kłopotów i bez tego, a ja już więcej
nie zniosę.
Powinienem przestać być wodzem. Posłuchać ich.
Nie daj Boże!
Prosiaczek schwycił Ralfa za ramię.
Gdyby Jack został wodzem, nie byłoby ogniska, tylko same polowania.
Zostalibyśmy tu do śmierci.
Głos jego przeszedł nagle w pisk.
Kto tam?
To ja. Simon.
Strasznie nas dużo rzekł Ralf. Trzy myszy pod miotłą. Zrezygnuję.
Jeżeli zrezygnujesz powiedział Prosiaczek trwożnym szeptem to co
się stanie ze mną?
Nic.
On mnie nienawidzi. Nie wiem dlaczego. Gdyby tylko mógł robić, co
chce. . . tobie nic nie grozi, on ciebie poważa.
Poza tym. . . mógłbyś go sprać.
A ty to niby nie biłeś się z nim przed chwilą?
Bo trzymałem konchę rzekł Prosiaczek po prostu. Miałem prawo
mówić.
Simon poruszył się w ciemnościach.
Bądz dalej wodzem.
Ty się zamknij, pętaku! Czemu nie powiedziałeś, że zwierza nie ma?
68
Boję się go powiedział Prosiaczek i dlatego wiem, co w nim siedzi.
Jak człowiek się kogoś boi, to go nienawidzi, ale nie może przestać o nim myśleć.
Człowiek sobie wmawia, że to w gruncie rzeczy dobry chłop, a jak znów go zo-
baczy. . . całkiem jak astma, nie można oddychać. Powiem ci coś. On ciebie też
nienawidzi, Ralf. . .
Mnie? Za co?
Nie wiem. Dałeś mu po nosie za ognisko i jesteś wodzem, a on nie.
Ale on jest wielki Jack Merridew!
Jak się leży w łóżku tyle, co ja, to się dużo myśli. Znam się na ludziach.
Znam siebie. I znam jego. On ci nie może nic zrobić. Ale jak się usuniesz na bok,
zemści się na kimś innym. A tym kimś będę ja.
Prosiaczek dobrze mówi, Ralf. Ty albo Jack. Bądz dalej wodzem.
Staczamy się coraz niżej i wszystko się psuje. W domu zawsze jest ktoś
starszy. Proszę pana to, proszę pani tamto i masz gotową odpowiedz. Och, jakbym
chciał!
Chciałbym, żeby moja ciocia tutaj była.
A ja, żeby ojciec. . . Ale po co to mówimy?
Trzeba pilnować ogniska.
Taniec się skończył i myśliwi wracali do szałasów.
Starsi są mądrzy rzekł Prosiaczek. Nie boją się ciemności. Spotkaliby
się, napili herbaty i porozmawiali. I wszystko byłoby załatwione. . .
Nie podpaliliby wyspy. . .
Zbudowaliby okręt. . .
Trzej chłopcy stali w ciemności na próżno usiłując wyrazić majestat dorosło-
ści.
Nie kłóciliby się. . .
Ani rozbijali moich okularów. . .
Ani gadali o zwierzu. . .
Gdyby tak odezwali się do nas choć słowem! wykrzyknął Ralf z rozpa-
czą. Gdyby tak przysłali nam coś dorosłego. . . jakiś znak albo coś.
Cieniutkie zawodzenie gdzieś w mroku zmroziło i przeszyło ich dreszczem
i pchnęło ku sobie. Potem lament wzrósł, jakiś odległy i nieziemski, i przeszedł
w niezrozumiałe bełkotanie. Percival Wemys Madison z plebanii Harcourt St. An-
thony, leżąc w wysokiej trawie, znalazł się w okolicznościach, w których magicz-
ne recytowanie adresu nie miało żadnej mocy.
ZWIERZ Z PRZESTWORZY
Zapanowała już ciemność, którą rozjaśniała tylko poświata gwiezdna. Kiedy
zrozumieli, skąd wypływa ten upiorny hałas, Percival umilkł, Ralf i Simon dzwi-
gnęli go niezręcznie i zanieśli do szałasu. Mimo swych odważnych wypowiedzi
Prosiaczek wolał nie odstępować chłopców i wszyscy trzej udali się razem do
sąsiedniego szałasu. Leżeli bezsennie i obracali się z boku na bok szeleszcząc su-
chymi liśćmi, i patrzyli na skrawek wygwieżdżonego nieba, widoczny w otworze
wejściowym skierowanym ku lagunie. Czasem w pozostałych szałasach rozlegał
się krzyk jakiegoś malucha, a raz nawet któryś ze starszaków zagadał przez sen.
Potem i oni posnęli.
Strzęp księżyca wzniósł się nad horyzont, zbyt mały, aby móc zaznaczyć
ścieżkę blasku, nawet kiedy leżał wprost na wodzie; inne jednak światła ukazały
się na niebie, światła, które mknęły szybko, mrugały i gasły, chociaż na ziemi nie
było słychać nawet najlżejszego odgłosu bitwy toczonej na wysokości dziesięciu
mil. Przyszedł jednak znak ze świata starszych, choć sen nie pozwolił żadnemu
z dzieci go odczytać. Nagle nastąpiła świetlista eksplozja i spiralna smuga prze-
kreśliła niebo. Potem znów była tylko ciemność i gwiazdy. Nad wyspą pojawiła
się plamka, postać opadająca szybko na spadochronie, postać ze zwieszonymi
bezwładnie kończynami. Zmienne wiatry na różnych wysokościach targały ową
postacią na wszystkie strony. Trzy mile nad ziemią wiatr ustalił się i poniósł ją
opadającym łukiem poprzez niebo, przeciągnął ukosem nad rafą i laguną w stronę
góry. Opadła i runęła w błękitne kwiaty na zboczu, ale i na tej wysokości wiał teraz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
W ciemności podpłynęła ku niemu twarz Jacka.
I ty się zamknij! Za kogo ty się masz? Siedzisz i gadasz, co wszyscy mają
robić. A sam nie umiesz ani polować, ani śpiewać. . .
Jestem wodzem. Wybraliście mnie.
No to co, że wybraliśmy? Wydajesz tylko głupie rozkazy. . .
Prosiaczek trzyma konchę.
Dobra, dobra, podlizuj się dalej Prosiaczkowi. . .
Jack!
Jack! Jack! przedrzezniał go Jack.
Prawa! krzyknął Ralf. Aamiesz prawa!
No to co?
Ralf zebrał myśli.
Prawa to jedyna rzecz, jaką mamy.
Ale Jack wrzeszczał:
Wypchaj się prawami! Jesteśmy silni, polujemy! Jeżeli tu jest jakiś zwierz,
to go zabijemy! Otoczymy i będziemy tłuc, tłuc, tłuc, tłuc. . .
Wydał dziki okrzyk i skoczył na bielejący piach. W jednej chwili granitową
płytę wypełniła wrzawa, podniecenie, ruch, krzyki i śmiechy. Zgromadzenie roz-
sypało się i ruszyło tyralierą wzdłuż plaży, aż pochłonęła je noc. Ralf poczuł na
policzku dotyk konchy i zabrał ją od Prosiaczka.
Co by powiedzieli starsi? utyskiwał Prosiaczek. Spójrz na nich!
Od plaży napływały odgłosy zabawy w polowanie, histeryczny śmiech
i okrzyki prawdziwego przerażenia.
Zatrąb konchą, Ralf.
Prosiaczek był tak blisko, że Ralf widział błysk szkła jego okularów.
Chodzi o ogień. Czy oni nie rozumieją?
Musisz być teraz twardy, Ralf. Zmusić ich, żeby robili, co każesz.
Ralf odparł z rozwagą jak człowiek, który wygłasza twierdzenie:
67
Jeśli zatrąbię, a oni nie wrócą, to koniec. Nie utrzymamy ognia. Upodob-
nimy się do zwierząt. Zostaniemy tu na zawsze.
Jeśli nie zatrąbisz, wkrótce i tak staniemy się zwierzętami. Nic widzę, co
oni robią, ale dobrze słyszę.
Rozproszone postacie zbiły się na piasku w grupę tworząc obracającą się
zwartą czarną masę. Chłopcy śpiewali coś i maluchy, które już miały dość, umy-
kały z wrzaskiem. Ralf wniósł konchę do ust, ale zaraz ją opuścił.
Rzecz w tym, czy duchy istnieją, Prosiaczku? Albo zwierz?
Oczywiście, że nie.
Dlaczego?
Bo inaczej wszystko nie miałoby sensu. Domy i ulice, i telewizory. . . nic
nie mogłoby istnieć.
Tańczący ze śpiewem chłopcy oddalali się coraz bardziej, aż wreszcie dolatu-
jące stamtąd dzwięki stały się jedynie rytmem pozbawionym słów.
Ale jeżeli naprawdę nie ma sensu? Przynajmniej tutaj, na tej wyspie? Jeżeli
coś nas obserwuje i czeka?
Ralf zadygotał i przysunął się bliżej do Prosiaczka, aż obaj zderzyli się ze sobą
wystraszeni.
Przestań tak gadać, Ralf! Mamy dość kłopotów i bez tego, a ja już więcej
nie zniosę.
Powinienem przestać być wodzem. Posłuchać ich.
Nie daj Boże!
Prosiaczek schwycił Ralfa za ramię.
Gdyby Jack został wodzem, nie byłoby ogniska, tylko same polowania.
Zostalibyśmy tu do śmierci.
Głos jego przeszedł nagle w pisk.
Kto tam?
To ja. Simon.
Strasznie nas dużo rzekł Ralf. Trzy myszy pod miotłą. Zrezygnuję.
Jeżeli zrezygnujesz powiedział Prosiaczek trwożnym szeptem to co
się stanie ze mną?
Nic.
On mnie nienawidzi. Nie wiem dlaczego. Gdyby tylko mógł robić, co
chce. . . tobie nic nie grozi, on ciebie poważa.
Poza tym. . . mógłbyś go sprać.
A ty to niby nie biłeś się z nim przed chwilą?
Bo trzymałem konchę rzekł Prosiaczek po prostu. Miałem prawo
mówić.
Simon poruszył się w ciemnościach.
Bądz dalej wodzem.
Ty się zamknij, pętaku! Czemu nie powiedziałeś, że zwierza nie ma?
68
Boję się go powiedział Prosiaczek i dlatego wiem, co w nim siedzi.
Jak człowiek się kogoś boi, to go nienawidzi, ale nie może przestać o nim myśleć.
Człowiek sobie wmawia, że to w gruncie rzeczy dobry chłop, a jak znów go zo-
baczy. . . całkiem jak astma, nie można oddychać. Powiem ci coś. On ciebie też
nienawidzi, Ralf. . .
Mnie? Za co?
Nie wiem. Dałeś mu po nosie za ognisko i jesteś wodzem, a on nie.
Ale on jest wielki Jack Merridew!
Jak się leży w łóżku tyle, co ja, to się dużo myśli. Znam się na ludziach.
Znam siebie. I znam jego. On ci nie może nic zrobić. Ale jak się usuniesz na bok,
zemści się na kimś innym. A tym kimś będę ja.
Prosiaczek dobrze mówi, Ralf. Ty albo Jack. Bądz dalej wodzem.
Staczamy się coraz niżej i wszystko się psuje. W domu zawsze jest ktoś
starszy. Proszę pana to, proszę pani tamto i masz gotową odpowiedz. Och, jakbym
chciał!
Chciałbym, żeby moja ciocia tutaj była.
A ja, żeby ojciec. . . Ale po co to mówimy?
Trzeba pilnować ogniska.
Taniec się skończył i myśliwi wracali do szałasów.
Starsi są mądrzy rzekł Prosiaczek. Nie boją się ciemności. Spotkaliby
się, napili herbaty i porozmawiali. I wszystko byłoby załatwione. . .
Nie podpaliliby wyspy. . .
Zbudowaliby okręt. . .
Trzej chłopcy stali w ciemności na próżno usiłując wyrazić majestat dorosło-
ści.
Nie kłóciliby się. . .
Ani rozbijali moich okularów. . .
Ani gadali o zwierzu. . .
Gdyby tak odezwali się do nas choć słowem! wykrzyknął Ralf z rozpa-
czą. Gdyby tak przysłali nam coś dorosłego. . . jakiś znak albo coś.
Cieniutkie zawodzenie gdzieś w mroku zmroziło i przeszyło ich dreszczem
i pchnęło ku sobie. Potem lament wzrósł, jakiś odległy i nieziemski, i przeszedł
w niezrozumiałe bełkotanie. Percival Wemys Madison z plebanii Harcourt St. An-
thony, leżąc w wysokiej trawie, znalazł się w okolicznościach, w których magicz-
ne recytowanie adresu nie miało żadnej mocy.
ZWIERZ Z PRZESTWORZY
Zapanowała już ciemność, którą rozjaśniała tylko poświata gwiezdna. Kiedy
zrozumieli, skąd wypływa ten upiorny hałas, Percival umilkł, Ralf i Simon dzwi-
gnęli go niezręcznie i zanieśli do szałasu. Mimo swych odważnych wypowiedzi
Prosiaczek wolał nie odstępować chłopców i wszyscy trzej udali się razem do
sąsiedniego szałasu. Leżeli bezsennie i obracali się z boku na bok szeleszcząc su-
chymi liśćmi, i patrzyli na skrawek wygwieżdżonego nieba, widoczny w otworze
wejściowym skierowanym ku lagunie. Czasem w pozostałych szałasach rozlegał
się krzyk jakiegoś malucha, a raz nawet któryś ze starszaków zagadał przez sen.
Potem i oni posnęli.
Strzęp księżyca wzniósł się nad horyzont, zbyt mały, aby móc zaznaczyć
ścieżkę blasku, nawet kiedy leżał wprost na wodzie; inne jednak światła ukazały
się na niebie, światła, które mknęły szybko, mrugały i gasły, chociaż na ziemi nie
było słychać nawet najlżejszego odgłosu bitwy toczonej na wysokości dziesięciu
mil. Przyszedł jednak znak ze świata starszych, choć sen nie pozwolił żadnemu
z dzieci go odczytać. Nagle nastąpiła świetlista eksplozja i spiralna smuga prze-
kreśliła niebo. Potem znów była tylko ciemność i gwiazdy. Nad wyspą pojawiła
się plamka, postać opadająca szybko na spadochronie, postać ze zwieszonymi
bezwładnie kończynami. Zmienne wiatry na różnych wysokościach targały ową
postacią na wszystkie strony. Trzy mile nad ziemią wiatr ustalił się i poniósł ją
opadającym łukiem poprzez niebo, przeciągnął ukosem nad rafą i laguną w stronę
góry. Opadła i runęła w błękitne kwiaty na zboczu, ale i na tej wysokości wiał teraz [ Pobierz całość w formacie PDF ]