[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zniadanie było ulubionym posiłkiem Bonda. Kiedy pozostawał w Londynie menu
zawsze prezentowało się jednakowo. Dwie duże filiżanki mocnej czarnej kawy bez
cukru, kupionej u De Bry'a przy New Oxford Street i zaparzonej w amerykańskim
ekspresie. Jedno jajko na miękko, gotowane przez trzy i pół minuty, podane zaś w
granatowym kieliszku ze złotym obrąbkiem.
Było to bardzo świeże jajko w brązowej, cętkowanej skorupce; takie jajka znosiły
kury odmiany francuskiej, hodowane przez którąś z wiejskich przyjaciółek May. (Bond
czuł awersję do białych jajek, a zdziwaczenie w wielu drobnych sprawach kazało mu
utrzymywać, że istnieje rzecz taka, jak idealnie ugotowane jajo na miękko). Posiłku
dopełniały dwie grube grzanki z razowca, solidna porcja ciemnożółtego masła z Jersey, a
wreszcie  podane w trzech niskich kwadratowych słoiczkach  dżem truskawkowy z
firmy Tiptree, marmolada z winogron od Coopera i norweski miód wrzosowy od
Fortnuma. Dzbanek do kawy i srebra były w stylu królowej Anny, porcelana natomiast
 z tego samego biało-granatowo-złotego kompletu, co kieliszek do jajka  pochodziła
z wytwórni Mintona.
Tego ranka, zakończywszy śniadanie miodem, Bond dokonał podsumowania
bezpośrednich przyczyn swego letargu i parszywego samopoczucia. Po pierwsze Tiffany
Gase, jego miłość od tylu szczęśliwych miesięcy, porzuciła go i po pełnych udręki
ostatnich tygodniach, kiedy przeprowadziła się już do hotelu, pożeglowała w końcu lipca
do Ameryki. Strasznie za nią tęsknił i wciąż nie mógł pogodzić się z myślą o rozstaniu.
Po wtóre był sierpień w gorącym i dusznym Londynie. Bondowi należał się urlop, brakło
mu jednak energii i chęci, aby jechać gdziekolwiek samotnie bądz też poszukać dla
Tiffany czasowego zastępstwa. Tkwił zatem w opustoszałym gmachu centrali Secret
Service, zgrzytając zębami na rutynę służbową, powarkując na swą sekretarkę i
zadzierając z kolegami.
Nawet M. zdenerwował się w końcu na gburowatego tygrysa, miotającego się w swej
klatce piętro niżej, i w poniedziałek tego właśnie tygodnia przesłał Bondowi ostro
sformułowaną notatkę z poleceniem wzięcia udziału w pracach Komisji Zledczej,
kierowanej przez kwatermistrza, kapitana Troopa. Dokument stwierdzał, że już czas, aby
Bond, jako wysoki stopniem funkcjonariusz Service, przyłożył się do rozwiązywania
istotnych kwestii natury administracyjnej. Poza tym zaś nie było pod ręką nikogo innego.
Centrala przeżywała niedobory personalne, a w sekcji OO nic się akurat nie działo. Bond
miał się zameldować tego właśnie dnia o czternastej trzydzieści w pokoju 412.
To właśnie Troop, doszedł do wniosku Bond, stanowił bezpośrednią i najbardziej
dokuczliwą przyczynę jego niezadowolenia.
W każdym większym biznesie jest serdecznie przez wszystkich nienawidzony facet,
będący tyranem i postrachem całej instytucji. Indywiduum takie wypełnia nieświadomie
niezmiernie ważną rolę piorunochronu dla wszelkich biurowych kwasów i lęków. W
istocie stając się dla nich wspólnym celem, niweczy ich destruktywne oddziaływanie.
Jest zwykle generalnym menadżerem albo kierownikiem administracyjnym. To właśnie
ów niezastąpiony człowiek jest psem łańcuchowym wszystkich drobnych spraw 
wydatków bieżących, ogrzewania i światła, ręczników i mydła w toaletach, materiałów
piśmienniczych, stołówki, rotacji urlopów, punktualności personelu. On jeden ma
rzeczywisty wpływ na biurowe komforty i niewygody, i tylko jego władza sięga w strefę
życia prywatnego, jak też osobistych przyzwyczajeń zatrudnionych przez instytucję
pracowników obojga płci. Aby pragnąć podobnej roboty i odznaczać się niezbędnymi do
jej wykonywania kwalifikacjami, człowiek ów musi posiadać dokładnie te cechy, które
irytują i przeszkadzają. Musi być skąpy, spostrzegawczy, wścibski i drobiazgowy. Musi
być fanatykiem dyscypliny, niewrażliwym na opinię, jaką ma o nim otoczenie. Musi być
małym dyktatorem. W każdym dobrze prowadzonym przedsiębiorstwie jest taki
człowiek.
W Secret Service był nim kwatermistrz kapitan Troop, niegdyś z Marynarki
Królewskiej, obecnie kierownik administracyjny, którego zadanie polegało  wedle jego
własnych słów   na utrzymywaniu w tym interesie pełnego klaru i błysku".
Było rzeczą nieuniknioną, iż obowiązki kapitana Troopa doprowadzą go do konfliktu
z większością pracowników organizacji, szczególnie jednak niefortunny wymiar miał
fakt, że nie kto inny, a właśnie on przyszedł do głowy M. w związku z obsadzeniem
funkcji przewodniczącego tej akurat Komisji.
Albowiem była to jeszcze jedna z owych Komisji Zledczych, badających subtelne
powikłania sprawy Burgessa i Macleana, tudzież nauki, jakie z niej można wyciągnąć.
Pięć lat po zamknięciu akt własnych afery M. wykoncypował ją wyłącznie jako koncesję
wobec zaleconego przez premiera w 1955 Tajnej Radzie wglądu w działalność Służb
Specjalnych.
Bond z miejsca wdał się z Troopem w beznadziejną potyczkę dotyczącą
wykorzystywania przez Secret Service  intelektualistów". .
Perwersyjnie, świadom jej irytujących skutków, Bond przedłożył propozycję, że jeśli
MI5 oraz Secret Service pragną zająć się serio  szpiegami intelektualnymi" ery
atomowej, muszą  aby im sprostać  zatrudnić same pewną liczbę mózgowców.
 Zdymisjonowani oficerowie Armii Indyjskiej  oświadczył Bond  nie mają
nawet szans zrozumieć procesów umysłowych takiego Burgessa czy takiego Macleana.
W ogóle nie wiedzą o istnieniu podobnych ludzi  a co dopiero mówić o posiadaniu/
predyspozycji osobowych umożliwiających obracanie się w icłi kręgach, poznawanie ich
przyjaciół i tajemnic. Skoro Burgess i Maclean czmychnęli do Rosji, jedyny sposób
nawiązania z nimi ponownego kontaktu i może  jeśli mają już Rosji dość  uczynienia
z nich podwójnych agentów, polega na tym, że wyśle się ich najbliższych przyjaciół do
Moskwy, Pragi i Budapesztu z instrukcjami, aby czekali, póki tamci nie wypełzną z
podziemi, a potem próbowali ich podejść. I jednego z nich, prawdopodobnie Burgessa,
chęć opowiedzenia swojej historii i poczucie osamotnienia skłoni wreszcie do nawiązania [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • akte20.pev.pl