[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Moje rzeczy - przemówił po chwili przygnębiającego milczenia - przenieś do profesora
Treuba. Zanieś tam również swój komplet wajangu. Pojutrze pojedziemy na Sumatrę.
Popatrzyłem z żalem na żaby, których była już spora gromadka. Stały sztywno pod ścianą,
według wzrostu, od najstarszego - ojca rodziny - aż do najmłodszej pociechy. Radowało się
serce, gdy się patrzyło na to ich przywiązanie do naszego domostwa i na panujący wśród nich,
zawsze wzorowy porządek.
- Przykro im będzie bez nas - westchnąłem powtórnie, bo kto tam wie, jakiego dostaną
pana...
Zmignął nad naszymi głowami gekko i zapiszczał cienko, powtarzając z zapałem dzwięki,
których go nauczyła Natura. Tuan zakręcił się jakoś dziwnie i wyszedł.
Nazajutrz dokonałem ostatniej przeprowadzki, w kilka zaś dni pózniej byliśmy już na
Sumatrze. Wylądowaliśmy w Deli, a stąd udaliśmy się do stolicy plantacji tytoniowych -
Rioun. Miasteczko było niewielkie, lecz śliczne, całe tonące w zieleni.
Na nasze spotkanie wyszła liczna delegacja. Ledwie doktor się pokazał, wybuchły naokoło
gromkie powitalne okrzyki.
Byliśmy tym w pierwszej chwili zaskoczeni, bo dotychczas na każdej plantacji
przyjmowano nas wprawdzie z szacunkiem, ale nigdzie nie urządzano tego rodzaju owacji.
Rozpoczęły się przemówienia, a potem zgotowano nam niespodziankę jeszcze większą niż
wszystkie poprzednie okrzyki. Przed front wystąpił młody, postawny Europejczyk i
nieoczekiwanie odezwał się w ojczystym języku tuana - po polsku!
Witam pana, panie profesorze - tak, tak on właśnie przemawiał. Niech mi wolno będzie
złożyć panu gratulacje tu, na indonezyjskiej ziemi!
Coś tam jeszcze tłumaczył, ale więcej nie zrozumiałem. Musiały to być słowa przyjemne, bo
doktor pokraśniał. Okazało się pózniej, że młody człowiek był synem dyrektora Akademii
Rolniczej w Dublanach, Frommela. Przyjechał tu na praktykę. W dwa dni pózniej spotkałem
go przypadkowo na głównej ulicy, którą nazwano Polonia, aby w ten sposób uczcić mojego
tuana i jego ojczyznę.
- Dzień dobry panu! - pozdrowiłem go grzecznie, po polsku, aby sprawić mu większą
przyjemność. Polacy to bardzo lubili.
Młody człowiek zatrzymał się zaskoczony. Poznał mnie natychmiast i rozpłynął się w
pełnym uznania uśmiechu.
- Ach, to ty - ucieszył się szczerze. - Nong_nong! To imię nie schodzi z ust profesora.
Twierdzi, że nie wykonałby bez ciebie nawet połowy roboty!
Zrobiło mi się przyjemnie. Były to miłe słowa.
- Panie - odrzekłem skromnie - pracowaliśmy razem z doktorem trzy lata. Starałem się być
pożyteczny, bo prace jego miały wielkie znaczenie.
- No, tak - młody człowiek wpadł w ton entuzjazmu - to były wspaniałe prace! Phytophtora
zniszczona, bardzo poważnie ograniczona choroba mozaikowa, która tu, na Sumatrze, do
niedawna pustoszyła ogromne przestrzenie. Plantatorzy szaleją z uciechy!
- Nic dziwnego - mruknąłem trochę niechętnie - dużo na tym zarobią.
Frommel roześmiał się.
- Oczywiście - potwierdził wesoło. - Już wyliczyli nawet, że ten sezon da im nadwyżkę,
która nie tylko pokryje całkowicie koszty dotychczasowych badań, ale pozwoli utrzymać
profesora jeszcze przez dziesięć lat. Koniecznie chcą go zatrzymać.
Obiecują mu złote góry!
W moim sercu zrodziła się nagle nadzieja.
- Może więc doktor zostanie? - spytałem szybko. - Bardzo byłby tutaj potrzebny.
Młody człowiek rozłożył ręce bezradnie.
- Niestety, nie chce - mruknął jakoś niechętnie. - Zupełnie go nie rozumiem. Tu ma świetne
dochody, a porzuca je, nie wiadomo dlaczego, dla nędznej posady w Dublanach!
Spojrzałem na niego bystro. Coś zaczęło mi się w nim nie podobać.
- Może dlatego - zastanowiłem się głośno - że pragnie on swą wiedzę i nabyte tu
doświadczenie przekazać teraz ojczyznie.
Frommel wywinął wargi lekceważąco.
- Ech, ta ojczyzna! - mruknął dość opryskliwie. - Trzeba pilnować tego, co daje chleb.
Błyskawicznie zamknąłem się w sobie. Zrozumiałem! Tego młodego człowieka zdołał już
opanować Demon Chciwości. Przybył tu, aby się nauczyć, w jaki sposób można najłatwiej
zdobywać pieniądze. Postanowiłem zakończyć rozmowę.
- Do widzenia panu! - pożegnałem go po malajsku. - Muszę się śpieszyć, bo tuan czeka.
Frommel pokiwał głową życzliwie.
- Zajrzyj do mnie przy okazji - zaprosił. - Profesor twierdzi, że jesteś niezwykłym
człowiekiem. Kto wie, może u mnie obejmiesz służbę?
Poufale poklepał mnie po ramieniu. Skłoniłem się bez uśmiechu. Nie ulega wątpliwości -
był miłym człowiekiem, ale co mieliśmy z sobą wspólnego? Jakiś tam Frommel, chociaż miał
nazwisko łatwe do wymawiania, nie mógł się przecież równać z Duturem z Rajskiego Ogrodu!
Nie odwiedziłem go. Zawsze patrzyłem niechętnie na ludzi, którzy ulegli Demonowi
Chciwości.
XXXVIII
Księżyc już zniknął poza grzbietami wulkanów. Bledną cienie wajangu, zbliża się
świt. Jaka przyjemna jest ta dzisiejsza noc!... Krople rosy staczają się z liścia na liść, zupełnie
jak drobny deszcz.
Podmuch wiatru poruszył kępę bambusów i drzew. Coś tam one szepczą, wspominają
pewnie o tych, co dawno odeszli. Ha, i piewiki uderzyły głośniej w swe instrumenty, czują też
nowy dzień. Wzmoże się za chwilę radosny gwar. %7łycie popłynie dalej - raz lepsze, raz gorsze,
takie właśnie jak zawsze...
O przyjaciele! Wybaczcie starcowi wzruszenie, zbliża się bowiem koniec mej opowieści.
Ostatnie dni. Jesteśmy znowu w Bogorze. Pakujemy to, co ma być wysłane do Polski. Zabijam
skrzynię za skrzynią. Ręce mi drżą.
- Uważaj - upomina mnie doktor. - Więcej waty do środka. To przecież szkło!
Rozumiem doskonale. Może nawet lepiej niż on. To nie tylko szkło. To wielki trud. To
zamknięcie naszej kilkuletniej współpracy, to długa droga, po której szliśmy śmiało, odważnie
i z ogromnym uporem. Nawet więcej... To dar ziemi jawajskiej, naszej słonecznej,
szmaragdowej wyspy wulkanów, dla północnego kraju, który zimą spowija śnieg...
Układam więc ostrożnie, starannie owijam każde naczynie, troszczę się o najmniejszy
drobiazg jak o ukochane dziecko, które jest drobne i słabe, a trzeba oddać je jednak w obce
ręce na czas długiej podróży. Nic nie mówię, przyjmuję w milczeniu wszelkie uwagi. Dopiero
po zabiciu dwudziestej skrzynki, podnoszę powoli głowę. Jestem opanowany i chłodny. Mam
niewiele nadziei, ale mimo to postanawiam rozegrać ostatnią walkę. Do tego potrzeba spokoju.
- Panie - odzywam się takim tonem, jakbym chciał rozpocząć obojętną rozmowę - czy te
Dublany to duża miejscowość?
Doktor był zmęczony pracą, więc postanowił odpocząć. Podałem mu usłużnie cygaro.
- Ech - mruknął - dziura! Ale stamtąd jest blisko do Lwowa. To duże miasto.
Przyjrzałem mu się uważnie.
Ten Lwów był dla mnie niewygodny, zacząłem więc z innej beczki.
- Z pewnością tam są wspaniałe laboratoria - przemówiłem podstępnie. - Co najmniej takie,
jak u nas w Bogorze...
Tu go trafiłem! Zasępił się.
- Niestety - westchnął - tam jest bardzo ubogo. Licho wie, czy w ogóle istnieje jakieś
laboratorium.
Poczułem się pewniej, wszedłem na dobry grunt. Trzeba uderzyć mocniej. Postanowiłem
wypuścić na niego Demona Złości. Człowiek, na szczęście, czegoś się w życiu nauczył.
- W takim razie nie rozumiem, od czego są tam ci inni Polacy? - udałem zręcznie
wzburzenie. - Nie mogli tego jakoś urządzić? Jak tam pan będzie pracował? %7łal im było
pieniędzy?
Na czole tuana pojawiły się zmarszczki. Serce zakołatało mi mocno, bo to był dobry znak.
Demon Złości już robił swoje, teraz należało dać mu do pomocy Demona Goryczy.
- Do czego to podobne? - skrzywiłem się z wyraznym niesmakiem. - Zciąga się wielkiego
uczonego, który ma sławę światową, i umieszcza się go w jakichś nędznych Dublanach - [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl akte20.pev.pl
- Moje rzeczy - przemówił po chwili przygnębiającego milczenia - przenieś do profesora
Treuba. Zanieś tam również swój komplet wajangu. Pojutrze pojedziemy na Sumatrę.
Popatrzyłem z żalem na żaby, których była już spora gromadka. Stały sztywno pod ścianą,
według wzrostu, od najstarszego - ojca rodziny - aż do najmłodszej pociechy. Radowało się
serce, gdy się patrzyło na to ich przywiązanie do naszego domostwa i na panujący wśród nich,
zawsze wzorowy porządek.
- Przykro im będzie bez nas - westchnąłem powtórnie, bo kto tam wie, jakiego dostaną
pana...
Zmignął nad naszymi głowami gekko i zapiszczał cienko, powtarzając z zapałem dzwięki,
których go nauczyła Natura. Tuan zakręcił się jakoś dziwnie i wyszedł.
Nazajutrz dokonałem ostatniej przeprowadzki, w kilka zaś dni pózniej byliśmy już na
Sumatrze. Wylądowaliśmy w Deli, a stąd udaliśmy się do stolicy plantacji tytoniowych -
Rioun. Miasteczko było niewielkie, lecz śliczne, całe tonące w zieleni.
Na nasze spotkanie wyszła liczna delegacja. Ledwie doktor się pokazał, wybuchły naokoło
gromkie powitalne okrzyki.
Byliśmy tym w pierwszej chwili zaskoczeni, bo dotychczas na każdej plantacji
przyjmowano nas wprawdzie z szacunkiem, ale nigdzie nie urządzano tego rodzaju owacji.
Rozpoczęły się przemówienia, a potem zgotowano nam niespodziankę jeszcze większą niż
wszystkie poprzednie okrzyki. Przed front wystąpił młody, postawny Europejczyk i
nieoczekiwanie odezwał się w ojczystym języku tuana - po polsku!
Witam pana, panie profesorze - tak, tak on właśnie przemawiał. Niech mi wolno będzie
złożyć panu gratulacje tu, na indonezyjskiej ziemi!
Coś tam jeszcze tłumaczył, ale więcej nie zrozumiałem. Musiały to być słowa przyjemne, bo
doktor pokraśniał. Okazało się pózniej, że młody człowiek był synem dyrektora Akademii
Rolniczej w Dublanach, Frommela. Przyjechał tu na praktykę. W dwa dni pózniej spotkałem
go przypadkowo na głównej ulicy, którą nazwano Polonia, aby w ten sposób uczcić mojego
tuana i jego ojczyznę.
- Dzień dobry panu! - pozdrowiłem go grzecznie, po polsku, aby sprawić mu większą
przyjemność. Polacy to bardzo lubili.
Młody człowiek zatrzymał się zaskoczony. Poznał mnie natychmiast i rozpłynął się w
pełnym uznania uśmiechu.
- Ach, to ty - ucieszył się szczerze. - Nong_nong! To imię nie schodzi z ust profesora.
Twierdzi, że nie wykonałby bez ciebie nawet połowy roboty!
Zrobiło mi się przyjemnie. Były to miłe słowa.
- Panie - odrzekłem skromnie - pracowaliśmy razem z doktorem trzy lata. Starałem się być
pożyteczny, bo prace jego miały wielkie znaczenie.
- No, tak - młody człowiek wpadł w ton entuzjazmu - to były wspaniałe prace! Phytophtora
zniszczona, bardzo poważnie ograniczona choroba mozaikowa, która tu, na Sumatrze, do
niedawna pustoszyła ogromne przestrzenie. Plantatorzy szaleją z uciechy!
- Nic dziwnego - mruknąłem trochę niechętnie - dużo na tym zarobią.
Frommel roześmiał się.
- Oczywiście - potwierdził wesoło. - Już wyliczyli nawet, że ten sezon da im nadwyżkę,
która nie tylko pokryje całkowicie koszty dotychczasowych badań, ale pozwoli utrzymać
profesora jeszcze przez dziesięć lat. Koniecznie chcą go zatrzymać.
Obiecują mu złote góry!
W moim sercu zrodziła się nagle nadzieja.
- Może więc doktor zostanie? - spytałem szybko. - Bardzo byłby tutaj potrzebny.
Młody człowiek rozłożył ręce bezradnie.
- Niestety, nie chce - mruknął jakoś niechętnie. - Zupełnie go nie rozumiem. Tu ma świetne
dochody, a porzuca je, nie wiadomo dlaczego, dla nędznej posady w Dublanach!
Spojrzałem na niego bystro. Coś zaczęło mi się w nim nie podobać.
- Może dlatego - zastanowiłem się głośno - że pragnie on swą wiedzę i nabyte tu
doświadczenie przekazać teraz ojczyznie.
Frommel wywinął wargi lekceważąco.
- Ech, ta ojczyzna! - mruknął dość opryskliwie. - Trzeba pilnować tego, co daje chleb.
Błyskawicznie zamknąłem się w sobie. Zrozumiałem! Tego młodego człowieka zdołał już
opanować Demon Chciwości. Przybył tu, aby się nauczyć, w jaki sposób można najłatwiej
zdobywać pieniądze. Postanowiłem zakończyć rozmowę.
- Do widzenia panu! - pożegnałem go po malajsku. - Muszę się śpieszyć, bo tuan czeka.
Frommel pokiwał głową życzliwie.
- Zajrzyj do mnie przy okazji - zaprosił. - Profesor twierdzi, że jesteś niezwykłym
człowiekiem. Kto wie, może u mnie obejmiesz służbę?
Poufale poklepał mnie po ramieniu. Skłoniłem się bez uśmiechu. Nie ulega wątpliwości -
był miłym człowiekiem, ale co mieliśmy z sobą wspólnego? Jakiś tam Frommel, chociaż miał
nazwisko łatwe do wymawiania, nie mógł się przecież równać z Duturem z Rajskiego Ogrodu!
Nie odwiedziłem go. Zawsze patrzyłem niechętnie na ludzi, którzy ulegli Demonowi
Chciwości.
XXXVIII
Księżyc już zniknął poza grzbietami wulkanów. Bledną cienie wajangu, zbliża się
świt. Jaka przyjemna jest ta dzisiejsza noc!... Krople rosy staczają się z liścia na liść, zupełnie
jak drobny deszcz.
Podmuch wiatru poruszył kępę bambusów i drzew. Coś tam one szepczą, wspominają
pewnie o tych, co dawno odeszli. Ha, i piewiki uderzyły głośniej w swe instrumenty, czują też
nowy dzień. Wzmoże się za chwilę radosny gwar. %7łycie popłynie dalej - raz lepsze, raz gorsze,
takie właśnie jak zawsze...
O przyjaciele! Wybaczcie starcowi wzruszenie, zbliża się bowiem koniec mej opowieści.
Ostatnie dni. Jesteśmy znowu w Bogorze. Pakujemy to, co ma być wysłane do Polski. Zabijam
skrzynię za skrzynią. Ręce mi drżą.
- Uważaj - upomina mnie doktor. - Więcej waty do środka. To przecież szkło!
Rozumiem doskonale. Może nawet lepiej niż on. To nie tylko szkło. To wielki trud. To
zamknięcie naszej kilkuletniej współpracy, to długa droga, po której szliśmy śmiało, odważnie
i z ogromnym uporem. Nawet więcej... To dar ziemi jawajskiej, naszej słonecznej,
szmaragdowej wyspy wulkanów, dla północnego kraju, który zimą spowija śnieg...
Układam więc ostrożnie, starannie owijam każde naczynie, troszczę się o najmniejszy
drobiazg jak o ukochane dziecko, które jest drobne i słabe, a trzeba oddać je jednak w obce
ręce na czas długiej podróży. Nic nie mówię, przyjmuję w milczeniu wszelkie uwagi. Dopiero
po zabiciu dwudziestej skrzynki, podnoszę powoli głowę. Jestem opanowany i chłodny. Mam
niewiele nadziei, ale mimo to postanawiam rozegrać ostatnią walkę. Do tego potrzeba spokoju.
- Panie - odzywam się takim tonem, jakbym chciał rozpocząć obojętną rozmowę - czy te
Dublany to duża miejscowość?
Doktor był zmęczony pracą, więc postanowił odpocząć. Podałem mu usłużnie cygaro.
- Ech - mruknął - dziura! Ale stamtąd jest blisko do Lwowa. To duże miasto.
Przyjrzałem mu się uważnie.
Ten Lwów był dla mnie niewygodny, zacząłem więc z innej beczki.
- Z pewnością tam są wspaniałe laboratoria - przemówiłem podstępnie. - Co najmniej takie,
jak u nas w Bogorze...
Tu go trafiłem! Zasępił się.
- Niestety - westchnął - tam jest bardzo ubogo. Licho wie, czy w ogóle istnieje jakieś
laboratorium.
Poczułem się pewniej, wszedłem na dobry grunt. Trzeba uderzyć mocniej. Postanowiłem
wypuścić na niego Demona Złości. Człowiek, na szczęście, czegoś się w życiu nauczył.
- W takim razie nie rozumiem, od czego są tam ci inni Polacy? - udałem zręcznie
wzburzenie. - Nie mogli tego jakoś urządzić? Jak tam pan będzie pracował? %7łal im było
pieniędzy?
Na czole tuana pojawiły się zmarszczki. Serce zakołatało mi mocno, bo to był dobry znak.
Demon Złości już robił swoje, teraz należało dać mu do pomocy Demona Goryczy.
- Do czego to podobne? - skrzywiłem się z wyraznym niesmakiem. - Zciąga się wielkiego
uczonego, który ma sławę światową, i umieszcza się go w jakichś nędznych Dublanach - [ Pobierz całość w formacie PDF ]